Książka Amerykańscy Bogowie Neila Gaimana długo wydawała mi się tytułem nieprzetłumaczalnym na język serialu. Senna, powolna i pełna klimatu narracja, która dopiero w finale ulegała znaczącemu przyspieszeniu, kompletnie nie pasowała mi do formy poszatkowanych na wiele odcinków, cotygodniowych godzinnych seansów przed ekranem. Moje nastawienie mocno zmieniły jednak ociekające klimatem materiały promocyjne, dzięki którym American Gods z czasem stało się jedną z najbardziej wyczekiwanych premier telewizyjnych tego roku. Wrażenia po pierwszym odcinku mogę podsumować dość nietypowo: otóż, panie i panowie, Hannibal powrócił.
Głównym bohaterem serialu jest Cień, skazaniec, który właśnie kończy odsiadywać wyrok w więzieniu. W wyniku pewnych wydarzeń były więzień rozpoczyna podróż po Ameryce razem z tajemniczym staruszkiem każącym nazywać siebie Mr. Wednesday. W trakcie wspólnych wędrówek bohater odkrywa świat istniejący tuż obok naszego własnego - pełen dawnych, zapomnianych przez swych wyznawców bogów, oraz ich następców, symbolizujących pieniądze, Internet i autostrady. Cień trafia w sam środek konfliktu między starym, a nowym.
W pierwszym odcinku bardzo wyraźnie widać, że za całym projektem w dużej mierze stoi jeden z twórców serialowego Hannibala, Bryan Fuller. Podobnie jak w produkcji opowiadającej o superinteligentnym kanibalu, forma bardzo często dominuje tu nad treścią i co krok bombardowani jesteśmy dopracowanymi, artystycznymi i niesamowitymi wizualnie scenami, najczęściej powiązanymi z aktami przemocy.
Krew bryzga tutaj z przepołowionych ciał w groteskowych ilościach, we wszystkich kierunkach i w spowolnieniu pozwalającym dostrzec wszelkie szczegóły. Gdy pada deszcz, możemy dokładnie przyjrzeć się kroplom, z których każda mieni się na inny sposób odbijanym światłem. Scena zmiany płyty w gramofonie wydaje się bardziej dopracowana, niż choreografie walk w niejednym filmie Kung-fu. Mamy tu szereg różnych wizji, w tym nawet odpowiednik tej charaterystycznej z jeleniem z najsłynniejszego projektu Fullera. Formie wizualnej towarzyszy też zabawa ścieżką dźwiękową – w trakcie odcinka regularnie możemy usłyszeć dopasowane do sytuacji i nieźle wkomponowane w wydarzenia piosenki.
Skondensowanie różnych artystycznych majstersztyków wizualnych jest bardzo duże, momentami nawet niebezpiecznie zbliża się do poziomu trzeciego sezonu Hanniballa, w którym nastąpił całkowity przerost formy nad treścią i oglądanie go było przez to dla mnie katorgą. Tutaj na szczęście granicy udało się nie przekroczyć i całość robi świetne wrażenie wizualne, kryjąc jednak przy tym w sobie uzasadniającą to wszystko treść.
Choć powieść Gaimana czytałem na tyle dawno, że w pamięci zatarło się sporo wątków, to na tyle, na ile kojarzę, serial zdaje się dość wiernie odtwarzać historię, wprowadzając jedynie drobne zmiany bądź przesunięcia niektórych wydarzeń. Pierwszy odcinek jednak wyjaśnia bardzo niewiele i osoby nieznające pierwowzoru pozostaną po nim z większą ilością pytań niż odpowiedzi, nie wiedząc nawet do końca, o czym ma to być serial. Ciężko mi powiedzieć, czy takie trzymanie widza w totalnej niewiedzy „chwyci”, ale z perspektywy czytelnika wiedzącego, do czego wszystko zmierza, raczej nie mam opowieści póki co nic do zarzucenia.
Twórcom udało się utrzymać satysfakcjonujące tempo akcji, serwując przy tym wiele zapadających w pamięć i mocnych sekwencji (nie tylko brutalnych – przygotujcie się na scenę seksu, jakiej dotąd nie widzieliście) oraz świetnie napisanych dialogów. Te ostatnie są głównie domeną Iana McShane’a, którego Mr. Wednesday epatuje charyzmą i błyskotliwością. Zdecydowanie bije on na głowę resztę obsady, która jednak w większości nie miała też dotąd zbyt wiele do pokazania i za wcześnie jest, by ich oceniać. No, może z dwoma wyjątkami, z czego jednym jest krótka drugoplanowa rola Betty Gilpin, której udaje się naprawę świetnie wykorzystać kilka minut czasu ekranowego.
Najmniejsze wrażenie z obsady robi sam Cień, w którego wcielił się Ricky Whittle - i akurat jemu scenariusz okazji do wykazania się dał naprawdę wiele. Znany chociażby z The 100 aktor nie pokazał jednak kompletnie nic specjalnego i utrzymuje niemalże stoicki spokój w sytuacjach, w których fundamenty świata walą mu się pod nogami, a sceny, gdy puszczają mu w końcu nerwy, wypadają blado i mało wiarygodnie. Zdecydowanie nie będzie to kreacja, którą zapamiętamy na długo.
O ile pierwszy odcinek Amerykańskich Bogów oglądało mi się całkiem nieźle, tak pozostawił mnie on także z pewnymi obawami odnośnie tego, co będzie dalej. Kładąc tak duży nacisk na warstwę audiowizualną, Fuller balansuje na bardzo cienkiej linie a już raz udało mu się w ten sposób zarżnąć naprawdę świetny serial. Tutaj granica nie została jeszcze przekroczona, ale momentami, choćby przy przeraźliwie długich ujęciach wirującej w powietrzu monety, było blisko.
Nie da się też ukryć, że już w pierwszym odcinku „wystrzelano się” z dość mocnych scen. I choć materiał źródłowy ma ich jeszcze trochę, to raczej nie wystarczająco dużo, by zapełnić pełen, oparty tylko na około jednej trzeciej książki, sezon. Stąd może czekać nas albo spowolnienie akcji, albo mocne rozbieżności od oryginału. Póki co zawodu nie ma, jest za to spory potencjał – zarówno na wielki hit, jak i wielki niewypał.