Kiedy niecałe pół roku temu wychodziłem z kina po seansie Ostatniego Jedi, nie potrafiłem uczciwie odpowiedzieć na pytanie, czy film ten mi się podobał. Ósmy epizod Gwiezdnych wojen z jednej strony zawierał sceny i motywy, które z łatwością mógłbym zakwalifikować jako jedne z najlepszych w historii najsłynniejszej space opery świata, jak i takie, które bez cienia przesady nazwałbym najgorszymi.
Z Hanem Solo: Gwiezdnymi wojnami – historiami (chyba nigdy nie przyzwyczaję się i nie zaakceptuję nazewnictwa tych spin-offów…) mam problem podobny, choć tutaj podstawa rozterek jest inna. O ile The Last Jedi był filmem pełnym sprzeczności, najnowsza produkcja bardzo stabilnie trzyma się jednego poziomu –przeciętności, która ani niczym specjalnie nie irytuje, ani nie potrafi zachwycić.
Film bardzo dokładnie spełnia swoje podstawowe zadanie, pokazując młodość i początki kariery najsłynniejszego kosmicznego przemytnika. Odpowiada też na chyba wszystkie pytania, jakie moglibyśmy chcieć zadań po spotkaniu z tą postacią w oryginalnej trylogii – jak Han poznał Chewbaccę, jak wygrał Sokoła Millenium w karty, dlaczego rekordowe pokonanie trasy na Kessel podawane jest w jednostkach odległości a nie czasu, w jakich okolicznościach bohater nauczył się strzelać pierwszy.
Wszystko to wpisane zostało w bardzo starwarsową przygodę, pełną wartkiej akcji, humoru, charyzmatycznych, szarych moralnie bohaterów gotowych wbijać sobie nawzajem noże w plecy, kosmicznych pościgów i wizyt na różnorodnych planetach. Zabrakło jedynie jakiejś większej potyczki na dużą skalę– nie licząc bardzo krótkiej sekwencji wojennej na początku filmu, całość jest bardzo kameralna, bardziej od Ostatniego Jedi. Poza tym, są to jednak Gwiezdne wojny utrzymane w bardzo klasycznym stylu.
W tym sztywnym trzymaniu się założeń projektu i wierności klimatowi sagi zabrakło jednak choćby szczypty odwagi i szaleństwa, która sprawiłaby, że Solo zyskałby jakąś własną tożsamość. Nie powiem, że w trakcie seansu ani razu nie zostałem zaskoczony, bo parę dobrych kart twórcy z rękawa wyciągnęli (z pewnym bardzo WTF-owym występem gościnnym na czele), ale nie były to niestety asy i niespodzianki te na dłużej nie zapadły w pamięć. Podobnie jak i reszta fabuły, która okazała się solidna, przyjemna, ale niewywołująca szybszego bicia serca.
Nie licząc jednego wyjątku, Solo to niestety film, który ogląda się bez większego bólu, ale którego również nie zapamiętuje się na długo. Ten jeden wyjątek to droid L3 – zdecydowanie najbardziej oryginalna pod względem charakteru maszyna, jaką widzieliśmy dotąd w filmowych Gwiezdnych wojnach. Sztuczna inteligencja będąca wojowniczką o sprawiedliwość społeczną wypada sympatycznie, komicznie i związany jest z nią najlepszy (a przynajmniej najzabawniejszy i najoryginalniejszy) wątek filmu. Obok K-2SO z Rogue One jest to najfajniejszy filmowy droid, bijący na głowę częściej irytujących niż bawiących C-3PO, BB-8 czy – uwaga, niepopularna opinia – R2-D2.
Alden Ehrenreich w roli, którą dekady temu zdefiniował Harrison Ford, sprawdza się poprawnie. Jego Hanowi Solo brakuje wprawdzie charyzmy pierwowzoru, ale nie wypadł on tak fatalnie, jak martwiono się przed premierą i oglądanie go na ekranie nie boli. Nie przekonała mnie natomiast Emilia Clarke, która bardzo starała się zaprezentować jako przyjaciółka z dzieciństwa Hana coś innego niż wyniosłość Matki Smoków z Gry o Tron, ale nie do końca jej się to udało i cały czas widziałem w jej postaci Niespaloną.
Świetnie wypadli natomiast Woody Harrelson jako mentor Hana (ale ten aktor świetnie wypada zawsze, więc nihil novi). Zgodnie z przewidywaniami, doskonale spisał się także Donald Glover w roli Lando Calrissiana, tworząc bardzo udaną kreację aktorską. Do gustu przypadł mi również zagrany przez Paula Bettany’ego Dryden Vos, przywódca organizacji przestępczej balansujący na granicy megalomanii, szarmanckości, bezwzględności i szaleństwo. Nie miał on zbyt dużej roli, ale te sceny, w których się pojawiał, wykorzystał do cna. No i jeszcze raz muszę pochwalić L3, która była najlepszą postacią filmu.
Ze zdziwieniem muszę odnotować, że mam natomiast pewne zarzuty dotyczące warstwy wizualnej Hana Solo. O ile efekty specjalne czy scenografie przez cały film prezentują bardzo wysoki poziom, pozwalając nam także zwiedzić sporo różnorodnych planet, tak spory kawałek pierwszego aktu filmu był zdecydowanie zbyt ciemny, utrudniając obserwowanie akcji. Rozumiem zamysł twórców – pokazanie tego, jak bardzo ponura była młodość Hana – ale przesadzono z tym, przez co fragmenty te zwyczajnie źle się ogląda.
Biorąc pod uwagę burzliwy proces produkcji, niezachwycające zwiastuny i kontrowersje związane z wybraniem Ehrenreicha do roli tytułowego bohatera, drugie Gwiezdne wojny – historie wypadły całkiem nieźle, zręcznie unikając stania się katastrofą, jaką przeczuwała część fanów. Jednocześnie jednak jest to film tak bardzo pozbawiony jakiejś ikry i odwagi wyjścia przed szereg, że momentami balansuje na krawędzi nudy i kompletnie nie udaje mu się zapaść na dłużej w pamięć. To w zasadzie przeciwieństwo zbyt autorskiego Ostatniego Jedi – film, który niczym nie zachwyca, ani niczym nie irytuje. Do bezbolesnego obejrzenia i szybkiego zapomnienia.