Trzy lata czekaliśmy na nowy album dowodzonej przez Jonathana Davisa ekipy. Korn właśnie wydał krążek zatytułowany The Nothing, a fani poznali odpowiedź na pytanie "czy zaskakująco udana poprzednia płyta była wypadkiem przy pracy?". Ta odpowiedź to "wszystko wskazuje na to, że nie był to przypadek, bo 13. album w karierze Korna znowu jest całkiem niezły".
The Nothing powstawał w trudnym okresie - w roku 2018, po 4 latach od rozwodu i po wielu narkotykowych problemach, zmarła żona Davisa. Wokalista, niczym rasowy artysta, swoją żałobę i cierpienie przekuł w muzykę. Album traktuje więc o pustce i mrocznych stronach ludzkiej egzystencji. Wydawałoby się więc, że ma szansę być innym od poprzedników, prawda?
Na to pytanie odpowiedź też brzmi "nie". Korn, nie licząc pionierskich początków i romansu z dubstepem, od dawna wykorzystuje sprawdzoną metodę tworzenia piosenek. Jeśli zwrotka jest mocna, refren musi być melodyjny. Jeśli utwór zaczyna się łagodnie, to na pewno w refrenie spadnie cios. W drugiej połowie utworu jest miejsce na zmianę tempa, na jakiś breakdown lub przejście, a wszystko grane i śpiewane jest z grubsza w taki sam sposób. Pomnóżmy to razy kilkanaście i oto mamy gotową płytę. The Nothing idealnie pasuje do tego schematu, ale dzięki pozbawionemu fałszywości totalnemu zanurzeniu się w klimacie drugiej połowy lat 90-tych ten nowy-stary Korn brzmi naprawdę dobrze.
Na trzynaście nowych kompozycji mamy 11 piosenek, 1 intro i 1 przerywnik. The Nothing może poszczycić się świetnie dobranymi singlami. Utwór numer trzy, You'll Never Find Me, był pierwszą próbką albumu, która okazała się być jasną kontynuacją zarówno The Serenity of Suffering z 2016, jak i Life is Peachy z 1996. Wszystko znajome, dobrze zagrane, z bardzo chwytliwym refrenem. Cold, drugi singiel, skręcił w stronę cięższego grania - dźwiękowy atak następuje niemal od razu, fani oldschoolowego Korna poczuli się jak w domu. No i wreszcie Can You Hear Me - najbardziej przystępny i radiowy utwór na płycie, który równie pięknie wypełnia szablon dobrej piosenki spod znaku odwróconego "R".
A co z resztą? Intro jest żałobne - brzmią tak ukochane przez Davisa dudy, a on sam pogrąża się w rozpaczy. Dosłownie. Potem płyta szybko wrzuca wysoki bieg, pędząc dziarsko po utartych ścieżkach. Dopiero utwór numer 6 brzmi inaczej - to The Seduction of Indulgence, mantra napędzana dźwiękiem kontrabasu. Szkoda, że trwa tak krótko. Numer 7 wraca do tego, co już znamy, ale dzięki świetnej linii basu Fieldy'ego całość pięknie buja, cieszy też mocniejszy breakdown. The Ringmaster wyróżnia się użyciem "paszczowego" beatboksu, a combo Gravity of Discomfort i H@rd3r (fatalny tytuł) robią świetną robotę dzięki bardzo melodyjnym refrenom i sprawdzonej kornowej naparzance. Zamykający wszystko utwór Surrender to Failure przypomina solowy album Davisa i trochę odstaje od reszty płyty, ale w dobrym tego stwierdzenia znaczeniu.
The Nothing to kwintesencja Korna. W zasadzie żadnych zaskoczeń, ale mimo wszystko jest dobrze. Odbiór takiej płyty, w której dorośli faceci robią to samo, co 20 lat wcześniej, śpiewają o tym samym (ból, syf, niezrozumienie) i celowo przywołują skojarzenia z najlepszymi latami swojej kariery, zależy tylko od Was. Jednym się to spodoba, innym nie. Na pewno ten album jest całkiem udaną próbą przywołania sukcesu sprzed lat, dużo lepszą niż np. Remember Who You Are. Korn jest jak AC/DC nu-metalu. Grają to samo, tak samo, raz lepiej, raz gorzej. Tym razem lepiej. I cieszmy się z tego. Jeśli szukacie czegoś ciekawszego, to polecam Black Labyrinth.