Do kontynuacji przygód Ezia z Assassin’s Creed II zabierałem się jak sójka za morze. A to grałem w coś innego, a to nie miałem wcale ochoty na kontynuowanie historii asasynów walczących z templariuszami. Lata mijały i już niemal zapomniałem o tym, że kiedyś miałem styczność z serią Ubisoftu, która zaczynała jako mod do Prince of Persia a zyskała sobie taki rozgłos na przestrzeni ostatniej dekady, że francuskie studio całkowicie zapomniało o tym, z czego się wzięło.
Brotherhooda kupiłem z rok lub dwa temu i postawiłem na półce z innymi grami do ogrania, łudząc się tym, że kiedyś znajdę nań czas.
Jak to się zatem stało, że w ogóle w niego gram? Przez przypadek. Jakieś dwa tygodnie temu sprawdzałem swój profil na PSN Profiles i przez przypadek trafiłem na wątek poświęcony ACB, z którego wynikało, że dodatek z Leonardo da Vinci jest darmowy w hongkońskim PS Store i rzekomo nawet działa z innymi wersami regionalnymi gry. Sprawdziłem to i wyszło, że to prawda. Rzuciłem więc dla żartu temat na naszej grupie na Facebooku czy ktoś nie chciałby pograć w multi w takim starociu a gdy ku mojemu zaskoczeniu zgłosiło się do mnie kilka osób, to jeden z nas założył sesję i nazbieraliśmy tylu graczy, że spokojnie mogliśmy pobawić się martwym wydawałoby się trybem multiplayer.
Nie będę się tu zagłębiał zbytnio w meandry trybu wieloosobowego. Napiszę tylko, że spodobał mi się w nim pomysł rzucenia graczy w tłum npców, gdzie musimy uważać nie tylko na to, czy ktoś na nas nie poluje, ale również i na wygląd oraz strój naszej własnej ofiary do zlikwidowania. Nie szło mi w nim zbyt dobrze poza jednym meczem, w którym dwoiłem się i troiłem, aby skończyć w górnej części tabeli wyników. Ważne jednak jest to, że miałem szansę pogadać z innymi graczami o asasynach i coś wspólnie z nimi zaplanować. Gdyby w grze Ubisoftu poprawiono balans postaci i sam system łączenia się ze znajomymi to byłby to niewątpliwie jeden z lepszych trybów multi poprzedniej generacji a tak potraktowałem go niejako przekąskę przed daniem głównym a więc fabułą, bo to właśnie ją najbardziej chciałem sprawdzić z Brootherhoodzie.
Gdybym grał w ACB zaraz po ACII to pewnie raziłaby mnie wtórność obu pozycji i niewielka ilość zmian w stosunku do poprzednika, a że minęło sporo lat od kiedy miałem styczność z dwójką, tak mogę napisać, że francuska firma popisała się, projektując rzymską przygodę Ezio Auditore.
Jeśli chodzi o konstrukcję tej piaskownicy to mamy w niej do czynienia ze znanymi z serii wieżami, ale żeby przejąć kontrolę nad którąś z nich musimy najpierw pokonać znajdującego się nieopodal kapitana. Każda z nich ma własny poziom trudności charakteryzujący się zmienną wartością stacjonujących w ich okolicy żołdaków. Im wyższy poziom wieży tym trudniej dostępny cel, którego eliminacja odblokowuje możliwość spalenia jednej z nich, co daje nam dostęp do usług rzemieślników, bez których zbyt długo w Rzymie nie pożyjemy.
U doktora zakupimy medykamenty i trucizny. U kowala naprawimy uszkodzony ekwipunek oraz kupimy nową broń lub elementy pancerza. Są też ludzie, którzy uszyją dla nas strój w innych barwach niż podstawowa oraz przede wszystkim zaopatrzą nas w dodatkowe sakwy znacząco ułatwiające życie. Dla mnie jednak najważniejsze jest chyba to, że możemy w końcu kupić mapy wszystkich znajdziek, co jest właściwym ruchem ze strony producenta, który ubzdurał sobie kiedyś przy okazji pierwszej części asasyńskiej sagi, żeby gracze szukali pięciuset flag i sześćdziesięciu templariuszy, co do dziś pozostaje dla mnie jednym z najbardziej koszmarnych i monotonnych zajęć w grach z tej serii.
W ACB wracają także grobowce. Stary znajomy dozbroi nas w podwójne ostrze i wyśle na spotkania z owocami swojej bujnej wyobraźni w postaci różnorakich machin wojennych. W kontynuacji przygód charyzmatycznego Włocha możemy także korzystać z usług różnych frakcji, takich jak złodzieje, kurtyzany, najemnicy, w tym nowość, asasynów.
W Assassin’s Creed: Brotherhood Ezio nie jest już młokosem, któremu w głowie amory. To człowiek niezwykle zdeterminowany do zniszczenia ludzi, którzy kiedyś zamordowali jego bliskich.
W wielu grach wideo denerwuje mnie granie jako chłopiec na posyłki. Tutaj możemy rekrutować asasynów, wzywać ich na pomoc w walce, wysyłać na misje w celu zdobycia ważnego doświadczenia a wraz z awanesem na wyższy poziom możemy wybrać naszemu asasynowi lepszą broń lub pancerz. Im bardziej doświadczony rekrut tym lepsze będzie jego uzbrojenie. W tym przypadku nie sprawdza się system autozapisu gry i od czasu do czasu kopiuje sobie jego zapisany stan, bo nie wyobrażam sobie wysłania naszych doświadczonych podwładnych w bój lub na misje, z których nie wrócą żywi. Wyszkolenie kolejnego z nich zajęłoby mi wieki.
Warto mieć do dyspozycji co najmniej sześciu asasynów pod ręką, jeśli chcemy mieć możliwość używania przepotężnej zdolności zwanej deszczu strzał, który eliminuje wszystkich wrogów w okolicy.
Misji fabularnych w ACB trochę jest, jednak mi najbardziej ze wszystkiego przypadł do gustu mechanizm stuprocentowej sekwencji DNA. Nie jest to wymagane do przejścia gry, jednak próba wykonania tych wszystkich dodatkowych zadań jak ukończenie lochów w określonym czasie, pozostanie niezauważonym przez całą misję, zabicie celu w określony sposób lub niezabicie nikogo poza wskazanym celem dodają całej zabawie niezwykłej pikanterii i czynią z Brotherhooda nie tylko jedną z najlepszych części asasynowego uniwersum, które jest z graczami od ponad dekady, ale przede wszystkim grę z wielkim jajem. Aż dziw bierze, że tak grywalna produkcja wyszła od firmy, która produkuje ostatnio tandetę na masową skalę w postaci Ghost Recon: Breakpoint lub Far Cry: New Dawn albo innej szmiry. Tak to jest jak się jedzie w każdej produkcji na tych samych asetach albo produkuje równie bezpłciowych bohaterów co Desmond. Ezio i renesansowy setting w Assassin’s Creed to był strzał w dziesiątkę. Nigdy nie zrozumiem dlaczego człowiek odpowiedzialny na słynne wieże w grach Francuzów przeprasza za nie fanów? Jeśli coś występuje w grze w odpowiedniej ilości i jest to dobrze przemyślane, to mi to nie przeszkadza a mam to szczęście, że nie muszę grać we wszystkie produkcje tego studia. Czemu miałbym robić inaczej skoro nawet najwierniejsi fani Ubisoftu nie potrafiliby wymienić w ostatnich jego grach tak charyzmatycznych bohaterów jak Ezio, który przecież trafił nawet do Soul Calibura jako gościnna postać? Ezio jest jak wino, im starszy, tym lepszy.
Requiescat in pace.