Witajcie gracze. Oby zdrowie Wam dopisywało podczas ogrywania ulubionych produkcji. U mnie z tym ostatnio bywa różnie. Gdy czuję się jednak dobrze staram się od czasu do czasu odpalić RDR2, FSN i GoW3. Więcej na ten temat znajdziecie w dalej części tekstu.
Red Dead Redemption 2 – GTA na Dzikim Zachodzie
Dwieście godzin koszmaru zwanego Red Dead Online za mną. Teraz nareszcie mogę się cieszyć singlem jednej z najlepszych gier o Dzikim Zachodzie. Celowo nie napisałem najlepszej, bo za taką wciąż uchodzi w moim przekonaniu pierwsze Red Dead Redemption.
RDR2 ma za duży świat. Połowa mapy świata gry to w zasadzie kalka pierwszego RDR z kilkoma nowymi lokacjami i podwojoną liczbą drzewek, rodzajów zwierząt i mechanik, z których niektóre mają tyle sensu, co przeszukiwanie szafy z kilkoma szufladami, w której nic nie ma. Rozumiem, że kogoś, kto nie grał nigdy w Shenmue dwadzieścia lat temu może podniecić fakt, że znajdzie pomadę w jakimś opuszczonym domostwie, westchnie na widok trzymanego w ręce cygara i powie, ze Rockstar to królowie interakcji. Ja tam wolę Saturna pod telewizorem w domu Ryo Hazukiego.
RDR2 to po prostu kolejny RDR, który ma kilka dodanych rzeczy w stosunku do oryginału. Nie jest to jednak odkrywanie koła na nowo, a korzystanie z mechanik, do których ta firma dochodziła przez ostatnie dwadzieścia lat.
W RDR2 najbardziej podoba mi się to, że ta gra po prostu działa. Słyszeliście kiedyś skamlenia jego twórców, że stare konsole są za słabe, żeby uciągnąć ten tytuł? Ja nigdy. Rockstar robił po prostu swoje od czasu wydania pierwszego RDR. Grę pokazali w zasadzie wtedy, kiedy była gotowa, i po ośmiu latach od pierwszej części otrzymaliśmy tytuł, który w zasadzie robi wrażenie na każdym sprzęcie, na jakim się ukazał. Nie mam tu wcale na myśli świetnej grafiki, a szczegóły, czy raczej poziom dopracowania samej gry.
Po większej wymianie ognia trupy rewolwerowców leżą dokładnie tam, gdzie się ich pozbyliśmy.
Raz jeden nieznajomy chciał mi sprzedać mapę skarbów za 10$, a że miałem przy sobie tylko 6$, to postanowiłem olać temat i wrócić doń w przyszłości. Odchodzę od owego jegomościa, Arthur coś tam mruczy pod nosem, że nie urodził się wczoraj i nie da się nabrać, aż tu nagle mój potencjalny sprzedawca woła mnie, że może mi sprzedać swój świstek papieru na połowę ceny. Biorę.
Innym razem przechadzam się po obozie, celem wykonania jakichś prostych prac, bo chcę podnieść poziom swojego honoru, tymczasem jedna z jego mieszkanek zaczepia mnie i mówi do mnie, że ma nadzieje, że moje ubroczone w krwi życie mi się podoba. Zrobiła to tylko dlatego, że jakiś czas wcześniej moja kurtka została poplamiona krwią.
Gdzieś indziej jakiś rewolwerowiec wyzwał mnie na pojedynek. Mieliśmy strzelać do pustych garnków, czy tam butelek. Mało ważne. Strzelamy. Kto trafi więcej, ten wygra. Przegrywam o jeden punkt. Myślę sobie, no cóż, jestem 5$ w plecy. Wtem mój rywal proponuje mi rewanż za dwa razy większą stawkę. Mamy strzelać do ptaków. Zgadzam się. Wygrywam bez problemu. Dostaję nagrodę, ale przez przypadek uderzam go bronią w twarz, gdy chcę ją przeładować. Mój oponent się denerwuje. Zaczyna do mnie strzelać. Grozi, że zabije. Uciekam w popłochu.
Za takie akcje uwielbiam RDR2. Już prawie zapomniałem o multiplayerze, w którym niemal wszystko było schowane za ścianą kasy.
Czy zacznę teraz wychwalać pod niebiosa historię Arthura Morgana? Niby mam już 315 godzin w tym amerykańskim westernie, ale raczej nic na to nie wskazuje.
To tylko kolejna gra tej firmy, z człowiekiem wyjętym spod prawa jako protagonistą, tymi złymi federalnymi (po RDR i GTAV ten motyw już mnie zaczyna trochę nudzić). Walka jednak to nic specjalnego. Latanie za jakimś brakującym ptaszkiem do oskórowania do trofeum przez parę godzin pewnie doprowadzi mnie kiedyś do wściekłości, nie zamierzam jednak odstawiać jeszcze tej pozycji na półkę. Chcę się dowiedzieć więcej o członkach gangu Dutcha, zobaczyć kilka kolejnych smaczków z Johnem i dojść do momentu, w którym okaże się, że mój szef to zwykła chciwa świnia.
Uwielbiam westerny, ale wciąż uważam, że nawet przepotężny Rockstar nie jest w stanie oddać wszystkiego tego, co najlepsze w tym gatunku w swoich grach wideo. Żadna nawet najwspanialsza mechanika nie sprawi, że zapomnę fenomenalną rolę Vala Kilmera z Tombstone, czy spojrzenia głównych bohaterów z Dobrego, Złego i Brzydkiego przed ich finałową konfrontacją. Western nie musi zajmować nas przez pół roku, żeby zachwycić. Czasem wystarczy kilka minut lub jeden mimowolnie rzucony żart, żeby utkwić w naszym sercu na całe życie.
Fate Stay Night – Pierwsza konfrontacja z Zabójcą
W tamtym tygodniu wsiąkłem w posępny klimat grozy rodem z Hinamizawy. Tym razem wzięło mnie bardziej chyba na najlepszą fabularnie grę erotyczną utrzymaną w klimatach fantasy w historii. Nie widziałem jeszcze co prawda gołej Saber i Rin, a długie opisy kolejnych śniadań i kolacji głównych bohaterów przywodzą mi coraz częściej na myśl pytania co ja tak naprawdę robię ze swoim życiem, ale gdy już dochodzi do konfrontacji pomiędzy poszczególnymi Sługami w Wojnie o Święty Graal, gdy wspomniani bohaterowie popisują się swoimi najlepszymi technikami, podziwiają nawzajem swoją niezłomność, nieustępliwość, odwagę i wyczyny bitewne, to po prostu, aż nie wierzę, że można oddać walki w tak piękny sposób w chyba najbardziej statycznym gatunku gier wideo, jakim są powieści wizualne.
Zbliżenia na głównych bohaterów podczas walk na śmierć i życie, szczegółowe opisy wszelkich aspektów magii obecnej w świecie Fate stay/night oraz zasady rządzące relacjami Sługa-Pan, których uczymy się w zasadzie w każdej kolejnej scenie, to coś, przy czym blednie większość rpgów, z którymi miałem do czynienia w swoim życiu.
Nie mogę uwierzyć, że anime, które kiedyś oglądałem na podstawie tej gry jedynie zaczepia te wszystkie przepastne wątki, skupiając się tylko i wyłącznie na samych scenach walki.
To nie pierwszy i nie ostatni raz, gdy animowana adaptacja gry visual novel przekazuje widzom materiał źródłowy w skondensowanej, uproszczonej formie. Przeciętny zjadacz anime nie potrafi widocznie skoncentrować się na dłużej niż dwadzieścia minut.
Gears of War 3 – 16 onyksowych medali do końca/Egzekucja
Microsoft wydał niedawno oświadczenie, że nie zagramy w tym roku w Starfielda. Nic też nie wskazuje na to, żeby najnowszy sprzęt do gier wideo od Amerykanów otrzymał w najbliższym czasie kolejną część serii Gears of War. Nic więc dziwnego, że coraz częściej pojawiają się plotki o rychłej zapowiedzi Kolekcji Marcusa Fenixa. Jakoś trzeba ratować ubogi kalendarz wydawniczy na drugą część roku. Szefowie marki Xbox postanowili więc, że najlepszym rozwiązaniem będzie sprzedaż starych gier. Jeśli plotki okażą się prawdą, to pierwsze Gearsy będzie można kupić już na trzeciej genracji konsol z rzędu.
Co to oznacza dla graczy bawiących się jeszcze z oryginalnymi wersjami pierwszych odsłon Gears of War? Zapewne zamknięcie ich serwerów. Podobnie było już przecież z odsłonami Halo powstałymi na X360. Dziś możemy pobawić się w nich z innymi graczami jedynie w wersjach tych gier na XOne. To naturalna kolej rzeczy.
W pierwszych i drugich Gearsach od dawna mam zdobyte już wszystkie osiągnięcia. Gorzej jest z Gears of War 3, w którym wciąż brakuje mi 16. onyksowych medali do osiągnięcia Na Poważnie 3.0. Nie chcę jednak czekać na informację Microsoftu dotyczącą zamknięcia serwerów w tym tytule. Postanowiłem, że trochę przyśpieszę wykończenie trójki, korzystając z metody polegającej na zostawianiu konsoli na noc, aby w poszczególnych trybach nabijały się mecze. Łącznie trzeba ich rozegrać 21 000, więc zajęłoby mi to jeszcze trochę czasu, a tego jak wywnioskować z moich słów możecie z każdym dniem jest coraz mniej.
Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że mogę dokończyć ten tytuł samodzielnie. Od czasu do czasu gram jednak z podobnymi zapaleńcami i wiem, że będzie mi tego kiedyś brakować. Trzeba kuć żelazo, póki gorące.
W każdym razie, stosując tą metodę kilka dni temu zdobyłem onyksowy medal za rozegranie 3000 meczy w trybie Pojmania Dowódcy. Dlatego też nie próżnując zbytnio, wziąłem się w dalszej kolejności za Egzekucję. Tryb ten różni się od innych trybów konfrontacyjnych tym, że przeciwników możemy zabić tylko i wyłącznie z bliska, dokonując na nich egzekucji lub trafieniem w głowę przy aktywnym przeładowaniu broni.
W ciągu zaledwie kilku dni nabiłem ponad 1620 meczów na 3000 wymaganych, więc jeśli wszystko dobrze się ułoży, a mój stareńki X360 nie wybuchnie gdzieś po drodze, to w następnym tygodniu powinienem mieć kolejny onyksowy medal z głowy. Tryb Egzekucji jest wręcz idealny do nabijania medali za egzekucje oraz za wdeptywanie przeciwników w glebę. Zostawiając konsolę na noc zauważyłem też, że nawet bez mojej ingerencji od czasu do czasu zdobywam także wstęgę za ostatniego żywego gracza w drużynie, więc bardzo prawdopodobne, że nie będę nawet zajmował się powiązanym z nią medalem, skoro przeciwnicy kierowani przez konsolę mogą zdobyć go za mnie, gdy smacznie śpię. Bardziej opłaca mi się zdobyć te 1150 brakujących zabójstw z pistoletu do kolejnego onyksowego medalu i mieć o jeden onyks za broń mniej do roboty. Tym zamierzam się zajmować w najbliższym czasie. Do upragnionego osiągnięcia brakuje mi już tylko czterech trybów gry i sześciu broni.
Pewnie nie wyrobię się z tym do rzekomej sierpniowej premiery kolekcji Marcusa, ale lepiej wycisnąć z Gears of War 3 ile się da, póki jeszcze mogę.
To tyle na dziś. Do następnego razu moi drodzy gracze.