Witam, zapraszam, polecam. Odcinek trzeci opowieści czas zacząć. Kilka komentarzy się pod poprzednimi fragmentami pojawiło, co oznacza, że komuś się chce to czytać. Miło mi. Dzisiaj dalsze zagęszczanie akcji, które - jak się okaże - nie zawsze służy autorom. Czasem gubią oni wątki, co na w lekko chaotycznym pisaniu na odległość lubi się zdarzać. Ale generalnie jakiś sens (niewielki, ale zawsze) chyba w tym wszystkim jest.
Gorące oddechy psów gończych były coraz bliżej. Czuł je prawie na plecach. Powietrze przeszywały coraz to nowe strzały. W uszach dudnił stukot końskich kopyt. Pot gęsto spływający z czoła łączył się z pyłem i kurzem piaszczystego pola. Odgłosy pościgu były coraz bliżej.
„Co robić!” wołał w duchu Sir Camembert. „Uciekać jak tchórz czy ryzykować życie walcząc z oddziałem dziesięciokrotnie liczebniejszym? Trzeba podjąć decyzję…”
*
- Jak to?! Wszystkich! – krzyczał rozwścieczony książę.
- To, to zna…znaczy się – jąkał się młody posłaniec. – Nikt nie wrócił panie. Nikt żywy, nikt cały…
Młodemu posłańcowi mimo woli wracały obrazy, które ujrzał na dziedzińcu. Kilka charczących koni, resztki ciał w krwistoczerwonych płaszczach. Pozostałości rycerzy książęcego oddziału, które powróciły tylko dzięki temu, że nogi utknęły im w strzemionach. Chociaż kto wie, może nie powinni wrócić. Bo ci, którzy ich wtedy zobaczyli, tam na dole, na dziedzińcu, nigdy już nie zapomnieli ich zmasakrowanych ciał. Ciał w bestialski sposób pozbawionych palców, rąk, oczu, uszu, serc, wątrób i bogowie wiedzą, czego jeszcze. Gdyby nie to, że młody posłaniec bardziej bał się wściekłego księcia niż widoku krwi, pewnie by zemdlał.
- Wszystkich! Wszystkich!! Wszystkich!!!!! – ryczał książę. - A gdzie był Redrom? Gdzie jest teraz ten zakichany czarodziej! No gdzie?! Gadaj!
- Pan Redrom – posłaniec pospiesznie wyjaśniał - zniknął jakieś pięć minut temu panie. Nie mówił gdzie…
- Raaa!!! – książę eksplodował. Chwycił ciężki złoty puchar ze stołu i cisnął nim wpowietrze. Na nieszczęście dla posłańca, akurat w powietrze wokół jego głowy. Młody posłaniec zachwiał się na nogach i runął na lśniącą posadzkę komnaty. To była ostatnia wiadomość, jaką przekazał…
Książę nie uspokoił się nawet, gdy usłyszał odgłosy walki z dołu. Nawet, gdy zobaczył ogień z setek strzał w przestrzeni nad bastionem. Nawet, gdy koło niego teleportował się czarnoksiężnik Redrom. Odzyskał zimną krew dopiero wtedy, gdy usłyszał, że bastion jest szturmowany.
*
- To nie ma sensu. – Sir Camembert krzyknął do swoich towarzyszy. – To nie ma sensu! Musimy walczyć!
- Rycerz ma rację – przyznał wilkołak. – I tak nas dogonią.
- Racja – zgodził się mały fioletowy smok. – Trzeba będzie się bić. A zdrowie już nie to…
Zatrzymali się.
- Jak na kogoś, kto ma niecałe dwa tysiące lat, to trzymasz się całkiem, całkiem. – przyznał rycerz.
- Czy dobrze wychwyciłem lekką nutkę ironii w twoim głosie, mości Camembercie? – spytał smok.
- Ależ skądże. Coś ci się przesłyszało druhu – skomentował wilkołak. – Ja tam nie słyszałem żadnych nut – dodał, po czym uśmiechnął się w stronę rycerza.
Zanim smok zdążył skontrować jego wypowiedź, dopadli ich pierwsi jeźdźcy. Paru zbrojnych na koniach nie było problemem. Ale co z resztą trzydziestoosobowego oddziału? Rycerz właśnie rozsiekał następnego draba, gdy wojowników na koniach nagle przybyło. I o dziwo! Tłukli się nawzajem. Pokazały się też ogry, orki i gobliny. Na polu zrobiło się nad wyraz tłoczno. Smok pierwszy zrozumiał, co się dzieje. To zasadzka. Ale nie na nich, lecz na wojsko księcia de Goffo. Rozpoczęła się wojna.
- W nogi!!! – wył wilkołak, który też zrozumiał, o co chodzi. – Rycerzu!!
Sir Camembert zobaczył w zgiełku bitwy brązowe futro Wolfganga. Zobaczył długie języki ognia, którymi Miluś torował drogę ucieczki. Rycerz rozpłatał następnego typa w krwistoczerwonym płaszczu, strącając go z konia. Chwycił szybko za siodło i zwinnie wskoczył na grzbiet popielatego rumaka. Galopując przed siebie rozniósł kilku orków i goblinów i razem ze swoimi kompanami oddalił się nie przeszkadzając żadnej ze stron w krwawej bitwie.
* * *
Słoneczko miło przygrzewało, kolory okolicznej przyrody stały się intensywne, a strumyk wesoło szemrał wśród kamieni. Sekret Mnicha leżał na trawie chłonąc twarzą promienie UV, a Bałtycki mył ręce we wspomnianym strumyku.
- Ej! Uważaj! – zirytował się Mr Gouda. – Jak suszysz dłonie, to nie machaj nimi tam i z powrotem. Twój paznokieć...
- Wybacz. – Bałtycki szybko schował paznokieć do kieszeni. – Co teraz?
- Chyba co zaraz, bo na razie leżę...
*
Liście, gałęzie, konary... wszystko to biło go po twarzy, gdy biegł przez las. Nie zauważył korzenia, potknął się.
*
- No, idziemy – zakomenderował Sekret Mnicha.
- Gdzie?
- Przed siebie... najlepiej, to tam – rycerz wskazał majaczący między drzewami gościniec. Wstał i począł przedzierać się przez chaszcze. Czarodziej naciągnął kaptur i podążył jego śladem.
*
Utykał. To nie przeszkodziło mu przeskoczyć małego jaru. Biegł dalej. To było zbyt ważne. Musiał o tym komuś powiedzieć. Musiał... inaczej chyba by umarł.
*
- Słyszałeś coś? – Mr Gouda zatrzymał się.
- Przepraszam... czasem nie potrafię zapanować nad procesami zachodzącymi wewnątrz organizmu. Gazy są jednym z nich... – Bałtycki uśmiechnął się z zakłopotaniem.
- Nie to... jakby ktoś biegł. Z tamtej strony....
*
Gościniec. Koniec lasu... jak dobrze. Nogi chyba połamał już obie. Byle do światła. Tego korzenia też nie zauważył. Wyłożył się na ściółkę. Pech chciał, że pod ściółką mieszkał wąż. Wielki, długi, zaspany i wkurzony wąż. A taki wąż, jak widzi leżącego i krwawiącego osobnika, to... no nie ma bata, musi go zjeść. I zjadł. Wcześniej udusił, potem zjadł. Teraz może hibernować przez trzy lata... taaaaki duży chłopak. Co za szczęście!
*
- O! Już nie biegnie... pewnie przesłyszało mi się. No nic. Idziemy dalej.
Najstraszliwszy Sekret Mnicha i Bałtycki poszli spokojnie wzdłuż gościńca. Znowu byli głodni. Ale do najbliższej osady nie było daleko. Oprócz poszerzającego się traktu, świadczyły o tym choćby drogowskazy, mówiące, iż do najbliższej osady jest naprawdę niedaleko, a nawet jeszcze bliżej. Minęło południe.
* * *
Wędrówka była długa. Zapewne dlatego, iż podróżowali przez bardzo nieprzyjazny teren. A może dlatego, że Wolfgang był ranny. A może dlatego, że żadne z nich nie znało drogi.
„Czy to możliwe?” zastanawiał się rycerz. „Nie. Nie tutaj. A jeśli. Jeśli to jest to, to chyba wiem gdzie jesteśmy. Tak. To musi być Erdevall.”
- Te, rycerz - zaczepił Camemberta smok. - Można wiedzieć, o czym tak intensywnie myślisz? Aż ci czacha paruje.
- Zastanawiam się... Chyba wiem gdzie jesteśmy.
- Serio? Gdzie? - dopytywał się wilkołak.
- Nazwy tej puszczy, po której wędrujemy trzeci dzień, nie pamiętam. Ale znam nazwę tamtej góry i miasta, które leży u jej stóp.
- O! A czemu nie mówiłeś nam wcześniej o mieście? - zdziwił się Miluś.
- Bo dopiero teraz zwróciłem uwagę na kształt tego wierzchołka. A ty, Miluś, nie znasz tej góry? - spytał Camembert, po czym wskazał palcem górę trochę na prawo od nich.
- O popatrz! - zdziwił się smok. - Faktycznie! Przecież to Erdevall. Że też wcześniej nie zauważyliśmy tego.
- Och! Wspaniale! Erdevall! - ucieszył się wilkołak. - A co to właściwie jest Erdevall?
- To stara nazwa góry, u stóp której powinno znajdować się miasto o tej samej nazwie. Miasto elfów.
- No to super! W takim razie do Erdevall! - krzyknął Wolfgang.
- Do Erdevall! - zawtórowali mu jednocześnie rycerz i smok.
*
- Panie, twierdza Baleron skapitulowała - zameldował goniec.
Był spocony i zmęczony, ale trzymał się dzielnie. "Zapewne jechał całą noc i wczorajszy dzień." pomyślał książę de Goffo.
- Kiedy? - spytał spokojnie.
- Przedwczoraj pod wieczór, panie.
"Poprawka" pomyślał książę "jechał dwie noce i jeden dzień."
- Dobrze. Spodziewałem się tego, baron Baleronu zawsze był tchórzem i nieudacznikiem. Źle się stało, że został dowódcą takiej dobrej warowni jaką jest Baleron. Trudno. Tu masz rozkazy dla barona Gretego. Dezercja ma być karana stryczkiem - powiedział, wręczając gońcowi rulonik pergaminu. - Ma je otrzymać jutro przed zachodem, zrozumiano?
- Tak jest!
- To wszystko.
Jak tylko goniec opuścił komnatę, hetman zwrócił się do księcia.
- Po co wysyłałeś tego chłopaka? Widziałeś jaki był zmęczony.
- Alfredzie, jeśli mógł wytrzymać dwie noce jadąc non stop na koniu, to ta trzecia noc nie zrobi mu różnicy, prawda? A zamiast rozmyślać nad jakimiś tam nędznikami powinieneś zdać mi raport z naprawy wschodnich murów i z przebiegu przesłuchania. Słucham.
- Tak, no więc... jutro mur zostanie naprawiony - hetman spojrzał w pergamin, który trzymał w ręku. - A co do przesłuchania, to więźniowie wolą cierpieć i umierać niż zdradzić imię swojego dowódcy.
- Taa. Zobaczymy czy wytrzymają tortury magiczne. Poproś do mnie mistrza Redroma.
*
- Aaaa!!! Nieeee! Aaaaa! Powiem! Powiem wszystko! - darł się jeniec rozciągnięty na stole tortur.
- Oczywiście, że powiesz, słodziutki - czarnoksiężnik się uśmiechnął. - Nigdy w to nie wątpiłem. No to kto to był i gdzie się ukrywa?
- Anakolut, elf. Wraz z innymi ukrywa się w Erdevall! Tylko proszę już mnie nie torturować.
- Tak, już koniec tortur, teraz już nie jesteś mi potrzebny.
Sala tortur rozbłysła żółtym światłem. Z jeńca zostało trochę krwi i różowej tkanki. Czarnoksiężnik odwrócił się od stołu i ruszył na górę aby podzielić się nowinami z księciem.
KONIEC ODCINKA 3