Dzień dobry, nieliczna, acz wierna grupko czytelników. Oto odcinek piąty naszej wspaniałej, epickiej (a co!) i szalenie efektownej epopei o herosach. Zdradzę, że herosi w końcu się spotkają. Ale, jak to zwykle bywa, nie tylko "się", ale spotkają też nowe wyzwania. Gotowi?
Tej nocy Sir Camembert znowu miał sen. Straszny. Tak straszny, że bał się opowiedzieć o nim swoim kompanom. Ale jak zwykle po nocy przyszedł dzień i wzeszło słońce.
*
Ruiny Erdevall zalewało gorące letnie powietrze. Gdyby ktoś tam był w tym czasie, mógłby dojrzeć niewielki ruch między murami. Ale nie ostała się tam żadna żywa istota. Miasto było martwe.
*
- Kiedyś Erdevall było potężną elfią osadą – opowiadał Anakolut. - Teraz to tylko cień dawnej potęgi. Wszystkie wspaniale zdobione domy, wiecznie zielone ogrody, bogate muzea, prastare pamiątki naszej kultury, pełne starożytnej wiedzy biblioteki - wszystko zniszczone. Ten bezsensowny akt przemocy będzie miał przerażające w swojej mocy skutki.
- Wspominałeś coś o bibliotekach – zainteresował się mały fioletowy smok. – Czy istnieje możliwość, że coś z nich zostało?
- Zależy, co chcesz znaleźć. Zdradzę wam pewny sekret. W dawnych czasach my elfy stworzyliśmy podziemną bibliotekę z najcenniejszymi dziełami i skarbiec cennych artefaktów. Mam nadzieję je odnaleźć i dopilnować, żeby nikt ich nie zrabował.
- A skąd pewność, że jeszcze tam są?
- Moja pewność wypływa z faktu, że ta biblioteka jest chroniona przez potężne czary, a także przez fajowy system antywłamaniowy.
- To nie dlatego chciałeś tu wrócić – wtrącił się Sir Camembert. - Jest coś jeszcze.
- Nie wiem, o czym mówisz rycerzu. Skończmy naszą rozmowę. Dotarliśmy na miejsce. Gdzieś tutaj jest wejście do biblioteki. Nie pamiętam gdzie…
- Ja chyba wiem gdzie jest wejście – ze zniszczonego domu wyszła postać odziana w niegdyś lśniącą zbroję, a obok niej pojawił się starszy jegomość w powłóczystej szacie.
*
- Mr Gouda!
- Sir Camembert! – przyjaciele uściskali się. – Nareszcie się spotykamy.
- Co się z tobą działo? Opowiadaj, co z…
- To później – Anakolut nie pozwolił dokończyć Mr Goudzie. – Najpierw musimy sprawdzić bibliotekę i zabezpieczyć skarby.
- Racja. Tędy – Mr Gouda ruszył do budynku, z którego wyszedł chwilę wcześniej.
*
Wrota faktycznie były wytrzymałe, ale ustąpiły od razu po wyrecytowanym zaklęciu Anakoluta. Korytarz był wąski, ciemny i długi. Po półgodzinie wędrówki, podczas której wszyscy zdążyli się poznać, cała szóstka weszła do ogromnego pomieszczenia. Wnętrze miało kształt kopuły. Środkiem biegła nie wiadomo jak głęboka przepaść. Oba brzegi spinał metrowej szerokości most, na którym stał trzymetrowy okuty w błyszczącą zbroję kolos.
- Co to jest? – zdziwił się Anakolut.
- To tytan. Nie pozwoli nam przejść dopóki nie usłyszy hasła – wytłumaczył Bałtycki. – Ale ty znasz hasło, prawda Anakolut?
- Nie. Nie znam hasła. Ale i tak przejdziemy – powiedział elf. Nagle w jego ręku pojawił się miedziany krążek. Elf skierował go na smoka. Powierzchnia dysku zamigotała i strzeliła czerwonym promieniem zamieniając smoka w kamienny posąg. Zanim ktokolwiek zdołał zareagować, krążek zniknął z ręki Anakoluta.
- Jeżeli chcecie zobaczyć smoka żywego, musicie pokonać tytana i wszystkie elfie zabezpieczenia. I nie próbujcie żadnych sztuczek. Jeśli zginę, to krążek zginie razem ze mną.
- Nie jesteś elfem – stwierdził Camembert. – Miałem sen o tobie i o trzech czarodziejach ze srebrnymi smokami. Myślałem, że to był koszmar, ale się myliłem. Jesteś z nimi w zmowie.
- To prawda. I wcale nie jestem elfem. Ha! Ha! Ha!
Anakolut zaświecił się i przybrał swoją prawdziwą postać. Stał się esgubem.
* * *
Pomyliło mu się. Esgub to małe, futrzaste stworzonko o wystraszonych oczkach. Widząc dookoła oniemiałe twarze z zalążkami uśmiechów, Anakolut naprawił błąd. Esgub zniknął, a na jego miejscu pojawiła się największa i najohydniejsza poczwara, jaką widziało oko dowolnej żyjącej istoty. Warto dodać, że z całym prawdopodobieństwem owa poczwara była ostatnią rzeczą, jaką dowolna istota widziała jeszcze jako żywa. Poczwara miała kilka metrów wzrostu, był zielona, gdzieniegdzie ociekała śluzem, wokół niej wirowały dziesiątki ruchliwych macek, a żółte ślepia wyrastały dokładnie nad szeroką paszczęką zaopatrzoną w ostre zębiska. Nawet jeśli miała jakąś nazwę, w nazwie tej byłoby zdecydowanie za dużo spółgłosek i apostrofów, by ktokolwiek mógł ją bez problemu wymówić. Poczwara przemówiła nienaturalnie niskim głosem:
- No. To jestem ja. I żadnych numerów albo gad zginie.
Kontrast między malutkim esgubem, a tym olbrzymiastym potworem był tak duży, że cała drużyna, bez najmniejszego słowa sprzeciwu, powoli weszła na most. Sir Camembert szedł pierwszy. I to on pierwszy zobaczył, że tytan się porusza. Postać jakby się przebudziła. Powoli uniosła ciężki miecz i wskazując na rycerza przemówiła:
- Każdy, kto pragnie zdobyć wiedzę tysiąca pokoleń musi podać hasło. Niegodni wstępu nie mają.
Dużo niższy od kolosa Sir Camembert obejrzał się w stronę swych kompanów. W jego oczach czaiła się trwoga – błąd równał się śmierci w męczarniach. Stojący za rycerzem Bałtycki zastanowił się chwilę.
- Spróbuj „hakuna matata”. Gdzieś czytałem, że elfy lubią te słowa.
- „Hakuna matata”? – Sekret Mnicha spojrzał dziwnie na czarodzieja. – Jesteś pewien?
- A co to w ogóle znaczy?
- Właśnie – poparł przyjaciela Sir Camembert. – Jakby coś, to ja oberwę pierwszy. Mam to powiedzieć?
- A co? Masz inny pomysł? Jeśli trafimy, to idziemy dalej. Jak nie – to trzeba będzie tytana zniszczyć. Inaczej nie przejdziemy. „Hakuna matata”.
Sir Camembert niepewnie spojrzał na stojącą przed nim ścianę lśniącej zbroi.
- „Hakuna matata!” – powiedział i odruchowo skulił oczekując na cios. Tytan jakby zamruczał niezadowolony, po czym eksplodował światłem zamieniając się w migoczące odłamki, które odleciały gdzieś w bok.
- Niemożliwe... – stęknął wilkołak. Wędrowcy spojrzeli na siebie.
- To było głupie. – stwierdził Mr Gouda, wyminął oniemiałego Camemberta i ruszył na drugą stronę mostu. Reszta poszła jego śladem. Gdzieś za nimi poczwara z innego wymiaru zabulgotała z aprobatą.
*
- Długi coś ten korytarz...
- Może trzeba było skręcić w lewo?
- Dajcie spokój! A ty co robisz z tym mieczem?
Sekret Mnicha szybko schował miecz do pochwy i bez słowa przyspieszył kroku. Wolfgang usiłował w trakcie marszu drapać się za uchem, Bałtycki oświetlał drogę jakimś użytecznym czarem, a nadal oniemiały Sir Camembert szedł ostatni. Korytarz zdawał się nie mieć końca. Tak przynajmniej myśleli, póki nie natrafili na ścianę uniemożliwiającą dalszą wędrówkę.
- Bałtycki! Poświeć tutaj! – Mr Gouda skinął na czarodzieja.
- Co masz?
- Jakieś litery... Albo graffiti. Cholera wie.
- To alfabet elfów. „S” ...Zaraz. „K” ...Chyba. „RO” I...yyy.... „B?”
- „Skrob”? – spytał Camembert.- Czy elfy nie mają żadnych normalnych słów?
- Właściwie to „skrob, skrob, skrob”. Słowo powtarza się trzy razy – wyjaśnił Bałtycki.
- „Skrob” razy trzy? I co to ma niby znaczyć? – dopytywał się Camembert.
Sekret Mnicha przez chwilę obserwował drapiącego się wilkołaka. Po czym odwrócił się i delikatnie trzy razy podrapał ścianę. Skała drgnęła, posypał się żwir i odsłoniło przejście.
- Phi! Też mi zabezpieczenie!
To powiedział Mr Gouda. Zaraz zmienił zdanie. Korytarz skończył się i kompani stanęli oko w oko z pustką. Gardło tunelu wybiegało w idealnie czarną otchłań. Nawet światło Bałtyckiego nie mogło przeniknąć mroku.
* * *
- No to mamy niemały problem – skwitował Sir Camembert spoglądając w nieprzebytą pustkę ciemności. – Czy ktoś ma jakiś pomysł? Może znowu wystarczy „Hakuna matata”?
- Oj, nie wiem – zastanowił się Bałtycki. – Takie hasła są zwykle jednorazowe.
- Proponuję, aby ktoś na ochotnika wszedł w tą pustkę, a jeżeli nie wróci po dziesięciu minutach to postawimy mu wspaniały pomnik poświęcony jego odwadze – powiedział Wolfgang drapiąc się w ucho tylną nogą.
- Tak, to jest jakieś rozwiązanie. Czy ktoś ma inne? Camembercie? Bałtycki?
Mr Gouda chwilę odczekał udając, podobnie jak reszta, że też stara się wymyślić jakieś inne wyjście.
- Nic lepszego nie wymyślimy – przerwał burzę mózgów Camembert. – Zostajemy przy propozycji Wolfganga. Czy ktoś chce być ochotnikiem?
Każdy spoglądał na każdego, ale nikt się nie zgłosił.
- Może zrobimy referendum i kogoś wybierzemy.
- To dobra propozycja Bałtycki, ale referendum musi być dwudniowe. Jeden dzień nam nie wystarczy.
- Nie to nie wypali, Goudo. Nie mamy potrzebnych formularzy ani specjalnych urn wyborczych – rozwiał propozycję Sir Camembert.
- Racja.
- To może zagramy w marynarza? – zaproponował wilkołak.
- Super!
- Genialne!
- Nie, nie! – sprzeciwił się Bałtycki. – W takim głosowaniu łatwo oszukiwać.
- Jak to?
- To proste. Jeżeli Camembert będzie miał dwa, ja cztery, a wilkołak pięć, to głos Goudy się nie liczy, bo to na niego wypadnie. Jak Wolfgang będzie miał jeden, ja cztery, a Mr Gouda zero, to padnie na Sir Camemberta. Widzicie to łatwo obliczyć i spowodować, że ktoś zostanie wybrany.
- Racja. Hm…
Ponownie wszyscy zatopili się w rozmyślaniach.
- Może będziemy ciągnąć słomki? – wysunął kolejną propozycję wilkołak.
- Ewidentnie to najlepsze rozwiązanie. Zaraz wyczaruję słomki. „Słomkozum made in Japana bęc” - wyszeptał Bałtycki a w jego dłoni pojawiały się słomki. Każdy po kolei wyciągał słomkę. Los padł oczywiście na…
*
- Próżnia nie jest taka zła - stwierdził Camembert. - Trochę tu ciemno i zimno, ale może być.
- No. Ale następnym razem będzie trzeba samemu skombinować słomki – głos Mr Goudy lewitował koło Camemberta.
- Prawda. Miała być jedna krótka słomka a nie dwie. Ciekawe czy Bałtycki zrobił to celowo.
- Nie. Pomylił się w zaklęciu.
- Tak. To nie było zamierzone…
Mr Gouda i Sir Camembert zagłębiali się coraz bardziej w straszliwą otchłań.
*
- Zrobiłeś to umyślnie? – wilkołak drapał się w ucho.
- Co?
- Wyczarowałeś dwie słomki o takiej samej długości.
- No pewnie, że tak – uśmiechnął się Bałtycki. – We dwójkę jest raźniej.
KONIEC ODCINKA 5