Dawniej produkcje wydawane przez Nintendo były dla mnie zagadką. Oczywiście swoje początki grania miałem jeszcze na Pegazusie, czyli podróbce NESa, ale wtedy na gry patrzyło się zupełnie inaczej. Dopiero dziś rozumie się jak bardzo niektóre tytuły odbiły swoje piętno w tejże branży. Wielkie N wyznaczyło standardy i stworzyło serie, których bohaterów kojarzą praktycznie wszyscy. Do tego stopnia, że firma nie musi wydawać zbyt wielkiej kasy na marketing, bo ich twory sprzedają się po prostu same.
Czemu zatem zawdzięczają taki stan rzeczy? Czy tu chodzi o długość bycia na rynku takich cykli jak The Legend of Zelda, albo Mario? Czy może jest to kwestia pomysłów w nich zawartych, które odmieniły niektóre gatunki gier wideo? Pewnie tak, ale są pewne wartości, których próżno szukać u konkurencji, a przede wszystkim u zachodnich developerów. Japończycy mają to do siebie, że potrafią robić bardzo dziwne tytuły. Niektóre mają głęboką, wręcz zalaną skłaniającą do refleksji fabułę oraz świat przedstawiony, ale za to mechaniki rozgrywki stoją daleko w tyle. Są też takie, które świetnie łączą oba elementy, ale wieje od nich po prostu „japońszczyzną”, czyli klimatem anime i tym podobnymi rzeczami. Na koniec zostają dzieła, stawiające na wciągającą rozgrywkę, ale pozostawiające jakość opowieści gdzieś za sobą. Nintendo właśnie z takowymi mi się kojarzy. Mario cały czas ratuje księżniczkę Peach i nie ma tu przy okazji żadnych głębszych wątków. Przygody hydraulika ratują wybitnie wykonane elementy platformowe. Developerzy już od kilkunastu lat dostarczają nam kupy zabawy oraz śmiechu w różnych sceneriach, które pomimo prostego konceptu nie potrafią nam się znudzić. Coś w tym jest.
Niewiele mogę wyliczyć amerykańskich czy europejskich cykli, które przyciągnęły mnie przed ekran na długo, choć fanem „japońszczyzny” nie jestem. Pamiętam jak jeszcze kilka lat temu ziewałem przy podobnych do bólu strzelankach lub innych tytułach napakowanych akcją. Raziło mnie też sporo zachodnich RPGów, gdy raptem znikąd pojawiło się Golden Sun. Przy tej szpili przesiadywałem grube godziny i wraz z przebiegiem akcji moja ekscytacja rosła, zamiast opadać jak to dotychczas bywało. Podobnego objawienia doznałem w tym roku, po przysiadce do Pokemonów. I chociaż kicz wymieszany z mocno bajkową stylistyką potrafił odepchnąć, to same walki, a także trenowanie Poków były niezwykle satysfakcjonującymi rzeczami. Gry z wydawnictwa Nintendo budzą w nas wewnętrznego dzieciaka oraz sporo nostalgii. Zaraz zacznaczm tutaj, iż nie są one kierowane tylko do „hardkorowych” wyjadaczy, bo próg wejścia do nich jest niezwykle niski. Dajesz swojemu dziecku DSa ze wspomnianymi „kieszonkowymi potworami” i powinno się świetnie bawić w kolorowej, przyjemnej dla oka otoczce graficznej (jeżeli nie zostało wychowane na super realistycznych strzelankach, to taki efekt pewnie będzie widoczny). Dajesz starszej osobie, dość rozumiejącej język angielski, takiego Phoenixa Wrighta, a poczuje się jakby sam był rudym panem z CSI: Miami i prawnikiem w jednym. Wielkie N ma coś takiego, że przyciąga do swoich produktów naprawdę sporą rzeszę konsumentów, w której zresztą znajduje się mnóstwo casuali. Przypadek? Nie, po prostu magia.
Są jednak trzy elementy potrafiące zrazić do siebie niektórych ludzi. Boli przede wszystkim duża powtarzalność oraz pojawiające się u gracza uczucie prowadzenia za rączkę. Niestety, ale jakby nie spojrzeć na takie Mario, to jego przygody wielce się od siebie nie różnią. Wyjątkiem jest tu Super Mario Galaxy, ale to już tak nawiasem mówiąc, bo nie widzę zbyt wielu różnic pomiędzy takim New Super Mario Bros Wii, a Super Mario Bros na NESa. Zmieniają się tylko pojedyncze mechaniki, choć nie jest to żadnym problemem dla miłośników platformerów. Kolejne odsłony z wąsatym hydraulikiem nie kłują w oczy tak bardzo, jak któraś tam z rzędu, do bólu sztampowa kampania w Call of Duty. Nie każdy to doceni, choć myślę, iż jest to kwestia gustu i przywiązania do serii. Pozostaje jeszcze jedna kwestia, o jakiej już zdążyłem napomknąć. Świetnie na ten temat wypowiedzieli się twórcy, występujący w Indie Game: The Movie. Japończycy mają ostatnio dziwną skłonność do blokowania naszej umiejętności myślenia. Gracz przestaje już się zastanawiać, bo autorzy co chwilę pod nos podrzucają mu jakieś instrukcje lub chamskie wskazówki. Immersja nie jest silna jak dawniej. Przestajemy czuć się jak uczestnicy epickiej przygody, a raczej jak wierny pies, który nie zrobi nic bez zgody swego pana. Odkrywanie sekretów i smaczków w nowszych Legendach Zeldy nie jest tak samo satysfakcjonujące jak niegdyś. Autorzy mają nas za idiotów i podrzucają nam rozwiązania różnych zagadek, zamiast nakłonić nas do wysilenia szarych komórek. Tutoriale wręcz walą po oczach, przynajmniej w tych nowszych częściach poszczególnych serii. Całe szczęście nie we wszystkich, a zresztą troszkę później jesteśmy już zdani na własne umiejętności nabyte w trakcie zabawy. Skoki poziomu trudności to tutaj norma.
Co nie zmienia jednak faktu, że grom wydawanym przez Nintendo i grom japońskim w ogóle warto dać szansę. Japończycy są dziwni, ale robią dużo dobrych produkcji. Akurat te od Wielkiego N zaopatrzone są w tony porządnie wykonanych mechanik rozgrywki, która zresztą potrafi pochłonąć na całego. Wiem o tym ja, wie o tym mnóstwo graczy. Jeżeli ktoś jeszcze nie miał do czynienia z tworami tejże firmy, to nastała pora, żeby spróbować. Nawet jeśli odbije was stylistyka, to może was zachęcić wysoka grywalność. Tylko wpierw rozkręćcie swojego Amazona, bo w naszym kraju próżno szukać gier od N.
Zachęcam do odwiedzania mojego fanpage na facebooku oraz ćwierkacza. Znajdziecie tam sporo różnych przemyśleń, głupot i dowiecie się co słychać u Rasgula. Pozdrawiam!