Patrzę na półkę z grami AAA, gdzie znajdują się te z gatunku FPS. Łapię się za głowę. Wszędzie tylko Battlefield, Call of Duty i na deser jeszcze więcej Call of Duty z Battlefieldem. Gdzieniegdzie na regałach wepchnięte są jeszcze na siłę inne tytuły. Znowu, łapię się za głowę. Mam tylko ochotę na to, żeby bezstresowo sobie postrzelać do czegoś innego niż Rosjanie, Arabowie czy Niemcy. Wracam ze sklepu niezadowolony, uruchamiam Read Dead Redemption i prowadzę spokojnie stado krówek na pastwisko, rozkoszując się magicznymi wręcz krajobrazami. Wtem przypominam sobie o świetnej, polskiej marce strzelanek, osadzonych w tych samych klimatach – Dzikiego Zachodu. Call of Juarez. Pierwsza część mnie od siebie odepchnęła, Więzy Krwi również, także przed dobraniem się do Gunslingera, miałem pewne wątpliwości. Sprawdziłem wersję próbną i zostałem oczarowany. Zakup elektronicznej kopii na PC był nieunikniony. Pograłem, ukończyłem fabułę, pobawiłem się trochę poza kampanią dla pojedynczego gracza i stwierdzam jedno: nowe cudeńko od Techlandu to mój kandydat na najlepszego shootera tego roku!
Poważnie! W 2013 nie ma większych konkurentów dla tej produkcji. No może oprócz nowego Shadow Warriora, któremu jakoś tam udaje się stawać w szranki. Z pojedynku wychodzi jednak jako przegrany, ale nie poprzez nokaut, a raczej przez uzyskanie kilku punktów mniej od oponenta. Wynik końcowy nie uwzględniał miejsca pochodzenia. Patriota ze mnie żaden, lecz oba tytuły pochodzą znad Wisły, co mówi samo za siebie. Traktujcie to jako ciekawostkę, aniżeli pozytywne punktowanie za „polskość”. Nowy Call of Juarez jest po prostu lepszy i tyle. No, przynajmniej dla mnie.
Historia zaczyna się, gdy nasz protagonista – legendarny Silas Greaves zatrzymuje się w niewielkiej mieścinie Abilene, żeby orzeźwić gardło kilkoma drinkami w pobliskim Saloonie. Przedstawia się barmanowi osobiście, po czym zostaje zaproszony do stolika, przez młodego Dwighta, oczarowanego wręcz postacią tego łowcy nagród. Jest też gotowy postawić mu kilka piwek, w zamian za wysłuchanie przygód, jakie przeżył Silas w swoim długim już żywocie. Oczywiście niechętnie podchodzą do tego postacie, znajdujące się w otoczeniu tego chłopaka. Ben, Jack, Molly (fajna laska :D) oraz Steve w końcu mają prawo nie wierzyć, bo nie każda legenda być prawdą musi, także podejdą oni do opowiastek z dużym dystansem. Trudno się im nie dziwić, ponieważ kariera głównej gwiazdy wieczoru jest niezwykle wybujała i przypomina raczej bajki o wróżkach, zamiast faktyczne zdarzenia. Ale każdy staruszek lubi zabarwiać wspomnienia. Także i my – gracze musimy wysłuchać całej historii, która okraszona jest motywem zemsty. Tylko zapnijcie pasy! Będą walki w pociągach, rewolwery i mnóstwo bandziorów do zabicia!
Fabuła niestety do najlepszych nie należy, ale idealnie wpasowuje się w znane nam westernowe klisze. Nie jest ambitna, chociaż lekko się stara. Raz na jakiś czas rzuci głębszymi refleksjami protagonisty o istocie zemsty, zabijania czy ludzkiej głupocie w postaci bezkresnej nienawiści. Tyle starczy, bo zwalniałoby tylko niepotrzebnie tempo rozgrywki. Stanowi pretekst do strzelania i robi to wystarczająco dobrze. A może nawet bardzo dobrze. Spora zasługa w tym postaci oraz gangów jakie przewijają się w trakcie zabawy. Stężenie legend w Gunslingerze jest naprawdę wysokie. Zmierzymy się tu choćby z Billy Kidem, Jesse Jamesem, a także pomożemy w rozbiciu Braci Dalton. Lucky Luke tego nie zrobił, także przynajmniej nam się uda. Sama lista pojawiających się zbójów jest dość duża. Szkoda tylko, że autorzy nie pokusili się o jakieś specjalne wyróżnienie poszczególnych bandziorów z reszty grona. Nazwiska imponują, ale każdego z nich tłukło mi się praktycznie tak samo. Ich osobowość była jakaś taka nijaka, tak samo zresztą jak umiejętności. Rzekomo najszybszego strzelca kładłem w pojedynkach (o których później) jak zwykłą szmatę. Chyba, że po prostu Silas Greaves to taki Superman Dzikiego Zachodu. Mniejsza o to. Czego ja wymagam od gry sprzedawanej za 45 zł w dystrybucji cyfrowej?
Koszt zdecydowanie potrafi zmylić, bo czwarte już z kolei Call of Juarez zostało wykonane po prostu genialnie. I pewnie będę te słowa powtarzał, bo twórcom się je zdecydowanie należą. W szczególności za mistrzowską narrację. Zaraz po wejściu w pierwszy etap kampanii, faktycznie czujemy się jakby troszkę próchniejący już dziadek, opowiadał nam o swojej niezwykle bogatej przeszłości. Gdzieś w tle unosi się atmosfera spelunowych opowieści, zalatujących dużą dozą fantastyki. Nasz gawędziarz naprawdę nieraz się zapędza, co skutkuje cofnięciem się poziomu do danego fragmentu i przedstawienia go raz jeszcze w świetle nieco innych faktów. Często nawet podsumowując to dość ciętym żarcikiem. W dodatku inne postacie wydają się być cały czas czujne. Lubią zwrócić uwagę oraz zamienić z bohaterem kilka zdań. To wszystko potęguje tylko wrażenie autentyczności zamienienia nas w słuchaczy. Kolejne historyjki chłonie się tak dobrze jak bajki na dobranoc, za co chwała naszym rodakom! Do dziś w pamięci została mi sekwencja, kiedy protagonista postanawia w środku pogawędki pójść do toalety, podczas gdy twórcy zmuszają nas do przemierzania takich samych, ciągnących się w nieskończoność wagonów pociągu… w dodatku w zwolnionym tempie. W tle słychać tylko plotki i niedowierzenia pozostałych. Po powrocie oczywiście akcja znów się nakręca, my zaś kontynuujemy rzeźnię. Na tekście brzmi to co najmniej śmiesznie, ale w samej rozgrywce zabieg ten wyszedł wprost fantastycznie.
Gameplay to kwintesencja strzelania w stylu arcade. Sprawia mnóstwo frajdy, jest przyjemny oraz niewymagający. Tyle w zupełności starcza do zadowolenia. Z rewolwerów strzela się naprawdę dobrze, a karabin wydaje się być bronią ostateczną, zabójczą na praktycznie każdym dystansie. Przeciwnicy do najmądrzejszych nie należą, bo nawet nie umieją dobrze schować się za jakąś osłoną, przebiegają w głupich momentach i ogólnie zdają się być typowym mięsem armatnim. Jedynym problemem dla graczy może być tylko ich liczba, ale autorzy postarali się, żeby nasz legendarny Silas Greaves nie czuł się bezbronny w starciach typu: „stu na jednego”. Powraca zatem tryb koncentracji, znany wszystkim, którzy grali w poprzednie odsłony serii. Spowalnia on na chwilę tempo i zaznacza przeciwników na czerwono, dzięki czemu mamy czas na sypanie strzałów w głowę siedmiu chłopa z rzędu. Nie ładuje się ona zbyt prędko, także trzeba jej oszczędnie używać, w końcu daje niezwykłą przewagę na polu bitwy. „Skoncentrowane” strzelanie daje naprawdę masę zabawy. Gdyby jednak to narzędzie nam nie starczyło, to dostajemy również inną umiejętność, pozwalającą nam na uniknięcie jednego strzału dzielącego nas pomiędzy życiem, a śmiercią. Wszystko to jest cholernie przydatne i ciężko wyobrazić sobie Gunslingera bez bullet time’u czy choćby punktów. Niektórzy mogą się dowalić do wtórności gameplay’u, która boli w szczególności w drugiej połowie kampanii (starczającej na 6 godzin, tak by the way). W sumie mają rację. Tylko prujemy naprzód i strzelamy, nic więcej. Dla mnie jednak ta monotonia była świetna, bo pozwalała mi czerpać radość z miąższu przez praktycznie cały czas. Niszczenie zastępów wroga jest po prostu super. Po ukończeniu przygód Silasa, chciałem więcej.
Wspomniałem już, że jesteśmy punktowani za rzeźnię jakiej dokonujemy w różnych walkach. Liczy się stylowe i zarazem szybkie wybijanie grup oponentów. Brzmi troszkę znajomo? Mówi Wam coś Bulletstorm? Tutejsza mechanika działa podobnie, choć niestety nie użyjemy energetycznego lassa do wybicia przeciwników w powietrze. Za to możemy rozsadzać większe grupki dynamitem, by potem szybko wyciągnąć swoje dwa rewolwery, wejść w tryb koncentracji i rozstrzelać niedobitki. Na papierze nie brzmi to jednak tak epicko jak w praktyce. Nabijanie coraz to wyższych mnożników było dla mnie czymś ważnym, a końcowa ocena poziomu często wręcz kpiła z moich nijakich „skilli” w strzelaniu. Te głupie cyferki nad głowami robią dziwną różnice, bo bez nich zabawa byłaby niezwykle… pusta. Wynikiem oczywiście można się pochwalić znajomym, ale same punkty pozwalają na usprawnienie łowcy nagród przez drzewka umiejętności. Każde z nich skupia się na zmaksymalizowaniu wydajności naszych ulubionych broni. Tak też użytkownik karabinu sięgnie po Łowcę, rewolwerowiec po Desperado, a bojownicy na krótkich dystansach Trapera. O ile niektóre talenty stamtąd wybrane, wydają się być użyteczne, o tyle reszta nie wnosi zbyt dużo do rozgrywki. To czy zainwestujemy w strzelanie z dwóch Coltów, czy w rzucanie dynamitami nie zrobi większego znaczenia. Wielka szkoda. Potencjał ścieżek rozwoju zniknął. One same pozostają tylko ciekawym dodatkiem.
Na łopatki położyły mnie jeszcze 3 aspekty: klimat, grafika oraz dźwięk. Chyba o atmosferze dużo gadać nie trzeba. Po Cartelu wracamy na prawdziwy Dziki Zachód. Jest westernowo, jest krwawo, jest niebezpiecznie, czuć brak prawa. Techland akurat tutaj nie poległ i wrzuca nas myślami do klasyk kinematografii, z takim choćby Clintem Eastwoodem. Efektu dopełnia tylko warstwa wizualna, która w pełni wykorzystuje technologię cell-shadingu. Wszystko dookoła przypomina Borderlands. Borderlands na sterydach. Tekstury i niektóre efekty graficzne wyglądają bosko, a styl podkreśla tylko przerysowanie niektórych zdarzeń z tamtej epoki. Czujemy jakbyśmy oglądali komiks, albo obrazki ze starszych bajek. W kolorystyce dominuje żółć oraz brąz, co tylko zaznacza nastrój nieprzebytych, bandyckich pustkowi. Tak samo zresztą jak muzyka i fenomenalny dubbing. Kawałki lecące w tle wkręcają nas bez reszty, a głosy podłożone pod postacie faktycznie przypominają teksańską (pozwólcie, że tak to nazwę) gwarę. Wszystko gra tu świetnie i akurat nie ma się czego przyczepić.
O pojedynkach jedynie wspomnę, bo są one elementem niezwykle niechlujnym i słabo wykonanym. Polegają na trzymaniu celownika na oponencie oraz nakierowaniu dłoni naszego bohatera na rewolwer w kaburze. Z czasem serce zaczyna nam walić jak głupie i wtedy możemy zacząć strzelać, ale uznawane jest to za zagrywkę niehonorową. Czekamy zatem do momentu, aż przeciwnik zacznie wyciągać broń, wtedy my prędko naciskamy przycisk odpowiedzialny za strzał i staramy się trafić. Trzeba być zręcznym, a małe błędy kosztują nas przegraną. Denerwujące. W szczególności, że nie mamy wcześniej tutoriala, który faktycznie przygotowałby nas na takie okazje. Pojedynki były dla mnie niejasne do połowy gry, potem zaś zaczynały stawać się niezwykle łatwe. Choć nadal tak samo frustrujące.
Jak wypada ogólnie Call of Juarez: Gunslinger? Naprawdę świetnie! Dawno tak dobrze nie bawiłem się przy jakiejkolwiek strzelance, z widokiem, z oczu postaci. Nowe dziecko Techlandu ma praktycznie wszystkie elementy, które mi osobiście wystarczają do pełni szczęścia. Świetna i wciągająca rozgrywkę, w miarę dobra fabuła, boska narracja i jeszcze lepszy klimat, a do tego została okraszona wyborną oprawą audiowizualną. Wszystkie te elementy zostały wykonane na wysokim poziomie, także ciężko to u o krytykę. Notę obniżam za pojedyncze potknięcia i dosyć krótki czas kampanii. Choć robię to z bólem, bo sama gra jest dostępna za niecałe 50zł w dystrybucji cyfrowej. Stosunek cena/jakość jest zatem niezwykle wysoki. Nie jestem jakimś wielkim fanem westernu, a grało się no… super! Byłbym głupcem, gdybym przygód Silasa Greavesa nie polecił, także robię to. Nawet na koniec podkreślę - zdecydowanie polecam!
Zachęcam do odwiedzania mojego fanpage na facebooku oraz ćwierkacza. Znajdziecie tam sporo różnych przemyśleń, głupot i dowiecie się co słychać u Rasgula. Pozdrawiam!