Sons of Anarchy sezon szósty – król seriali nadal w formie - Czarny Wilk - 29 grudnia 2013

Sons of Anarchy, sezon szósty – król seriali nadal w formie

Kiedy rok temu, wtedy jeszcze na moim drugim blogu, Kronikach, recenzowałem piąty sezon Synów Anarchii, napisałem, że był to najlepszy sezon ze wszystkich. Co trochę mi teraz utrudnia życie, bo, kurde, głupio tak o każdym kolejnym pisać to samo.

Źródło: Oficjalny facebookowy fanpage serialu

No ale co tu poradzić, kiedy każdy sezon, ba, każdy odcinek kończy się uczuciem, że obejrzało się coś wyjątkowego, niesamowitego, przebijającego wszystko, co wcześniej zostało widzom zaprezentowane. Nie wiem, czy poziom SoA rzeczywiście systematycznie wzrasta. Wiem natomiast, że na pewno nie spada poniżej pewnej granicy. Cholernie wysokiej granicy, przy której zaciera się wyczucie co było lepsze, a co gorsze.

Na początek może kilka słów o tym, z czym to się je. Tytułowi Synowie Anarchii to nazwa klubu motocyklowego zlokalizowanego w miasteczku Charming w Kalifornii. Klub ten, składający się z szeregu dość barwnych postaci, żyje głównie z handlu bronią oraz, w późniejszych sezonach, biznesu porno. Przy okazji zaś dba o dobrobyt i bezpieczeństwo mieszkańców mieściny i żyje z nimi w niejakiej symbiozie, chroniąc przed wszelkimi zewnętrznymi zagrożeniami.

A tych z każdym kolejnym sezonem jest jakby coraz więcej, na dodatek stanowią one ten mniejszy z problemów – prawdziwe niebezpieczeństwa czają się zaś w samym klubie. Zdrady, tajemnice, spiski, śmierć – to jest chleb powszedni członków MC. I powód, dla którego serial ogląda się z zapartym tchem, a każdy z odcinków wywołuje emocje nie mniejsze niż pamiętne Krwawe Gody z Gry o Tron.

W szóstym sezonie klub musiał zmierzyć się aż z czterema zewnętrznymi zagrożeniami. Wprowadzony w poprzednim sezonie, ogarnięty rządzą zemsty były policjant Lee Toric okazuje się być wyjątkowo niebezpiecznym przeciwnikiem – nie waha się przed wykorzystywaniem swoich policyjnych wpływów, by zaszkodzić klubowi. Udaje mu się też wmieszać w walkę z Synami prokurator, której prawne możliwości stawiają klub pod ścianą. Po drugiej stronie znajdują się zaś Irlandczycy, którym jest mocno nie w smak wycofywanie się Jaxa z handlu bronią oraz lokalne gangi, chcące wykorzystać nadchodzącą zmianę rozkładu sił by wykraść sobie większy kawałek tortu. Lekko nie jest, zwłaszcza gdy prawdziwe zagrożenie okazuje się być w samym klubie…

Tajemnicza bezdomna

Jedną z ciekawszych zagadek Sons of Anarchy jest postać tajemniczej bezdomnej. Okazyjnie pojawia się to tu, to tam już od pierwszego sezonu. To ona prowadziła Gemmę do kościoła, to na nią zapatrzył się Jax chwilę przed porwaniem Tary. Nawet gdy klub pojechał do Irlandii, ona tam mignęła. Zawsze pojawiała się na krótką chwilę, szybko się o niej zapominało pochłaniając inne wątki serialu. Tym razem dostała równie krótką, ale znacznie wyraźniejszą ekspozycję. Jax rozmawia z pewną małolatą o niesprawiedliwości Boga, tego, że zabiera od nas osoby, których nie powinien. Kamera robi najazd na zdjęcie matki nastolatki, a następnie przeskakujemy właśnie do bezdomnej. Pierwsza myśl – to musi być ta matka. Ja jednak większą wagę przykładałbym do dialogu, po którym się pojawiła – jedna z ciekawszych teorii głosi, że jest ona tutejszym odpowiednikiem Boga bądź innej wyższej siły i w takim kontekście ten dialog ma dużo sensu. Według innej, opierającej się na znaczących  powiązaniach serialu z Hamletem, ma ona być odpowiednikiem ducha ojca Hamleta. Niektórzy twierdzą, że to tajna agent szpiegująca SamCro. Inni, że to jakaś postać z przeszłości klubu i więcej dowiemy się o niej w prequelu. Sam Kurt Sutter nie kwapi się do wyjaśnienia zagadki – powiedział jedynie, że „Ona jest tym, kim jest i reprezentuje to, co reprezentuje. W jej postaci znajduje się odrobina mistycyzmu”. Cóż, pozostał jeszcze jeden sezon na rozwiązanie zagadki, choć osobiście mam nadzieję, że nie otrzymamy konkretnej odpowiedzi, a jedynie kolejne poszlaki. I bawiąc się w proroka, zgadnę sobie, że bezdomna pojawi się w ostatniej scenie serialu. Na cmentarzu. Nad grobem… a czyim już dopowiedzcie sobie sami.

Wydarzenia z poprzedniego sezonu sprawiły, że Tara, dotąd miotana wątpliwościami, ostatecznie decyduje się na ucieczkę i uratowanie dzieci od takiego życia. Nie ma wątpliwości – to jej intryga, manipulacje, starcia z Gemmą są osią całego sezonu i wywołującym najwięcej emocji motywem. Ale nie tylko ona ma problemy. Za Tigiem nadal ciągnie się wyrok śmierci wydany jeszcze przez Pope’a, Juice staje się coraz bardziej rozdarty i zagubiony, Bobby jest wyraźnie niezadowolony z kierunku, w jaki Jax prowadzi klub, zaś pozornie pokonany Clay nadal knuje i planuje, jak odzyskać władzę. I w całym tym mętliku jest oczywiście Jax, rozpaczliwie próbujący wyciągnąć klub na dobrą drogę i coraz bardziej świadomy tego, że staje się tym, co tak bardzo chciał zniszczyć.

Jak widać, nagromadzenie wątków jak na trzynaście odcinków jest olbrzymie, reżyser na szczęście ponownie popisał się i poprowadził je w niesamowicie sprawny sposób. Wszystko jest ze sobą spójne, zgodne z charakterami postaci, nic nie jest tu wepchnięte na siłę, zbyt krótkie ani za bardzo rozwleczone. Akcja gna jak szalona, co i rusz jesteśmy czymś zaskakiwani. Sezon obfituje w całą gamę zapadających w pamięć, wybuchowych (także dosłownie) wydarzeń i śmierci istotnych postaci. Można narzekać, że gdzieś w tym wszystkim zatraca się wątek braterstwa i „klubowość”, których faktycznie jest nieco mniej, ale nadal się pojawiają. Swoje pięć minut ma Juice atakujący bandę policjantów, sposób, w jaki on i Chibs pojednują się wywołuje wielkiego banana na twarzy, ponownie pokazano też te bardziej ludzkie oblicze Jaxa, gdy radzi on sobie z pewną niesforną nastolatką. Klubu w tym wszystkim może i faktycznie jest mniej, ale sytuacja fabularna poniekąd to uzasadnia.

Źródło: Oficjalny facebookowy fanpage serialu

Tak naprawdę do fabuły mam tylko jedno zastrzeżenie, żeby było zabawniej, dokładnie to samo co do poprzedniego sezonu. Część członków klubu nadal robi wyłącznie za tło, przewijają się gdzieś tam w drugim szeregu, od czasu do czasu zostaną odstrzeleni i na ich miejsce wskakuje inne anonimowe mięso armatnie. Przydało by się więcej ekspozycji, jakiś ciekawy wątek związany z nimi. To samo tyczy się Happy’ego – członek głównej obsady od pierwszego sezonu i ani jednej ciekawszej akcji? Come on!

W sezonie zadebiutowało kilka nowych twarzy, z których na pierwszy plan wyróżniają się trzy postacie. Lee Toric zagrany przez Donala Logue to dość nietypowa osoba – niby kolejny stróż prawa, z którym klub musi się uporać, wyróżnia się jednak stosowaniem metod bardziej pasujących do przestępców niż stróżów prawa oraz… kilkoma innymi negatywnymi cechami. Bardzo ciekawa kreacja. W przeciwieństwie do zagranej przez Carol Pounder prokurator okręgowej, która jest niestety do bólu standardowym przeciwnikiem. Tutaj wykorzysta znajomości, tam pogrozi paluszkiem, ale brak jej większej iskry, dzięki której moglibyśmy uwierzyć, że stanowi realne zagrożenie. Najciekawszym debiutantem jest Charles Barosky, w którego wcielił się Peter Weller. Skorumpowany gliniarz dość szybko wchodzi w interesy z klubem i wspólnie miewają kilka interesujących akcji. Charyzmatyczny, twardy, cyniczny – pasuje tu i nie da się go nie lubić.

Źródło: collider.com

Ponownie małym dziełem sztuki okazała się ścieżka dźwiękowa, w której znaleźć możemy rockowe kawałki dopasowane do akcji w serialu. Raz jeszcze pojawia się kilka genialnych coverów klasycznych kawałków, jak chociażby Love is My Religion w wykonaniu Franky Peren i Forest Rangers, swój utwór znowu udostępniło The White Buffalo, których fanem stałem się właśnie dzięki temu serialowi i ich niesamowitej wersji House of the Rising Son. Gwiazdą jest jednak jak zawsze piosenka grana w finale sezonu – tym razem jest to Day is Gone, która wywołuje ciarki na plecach za każdym razem, gdy jej słucham.

Suma summarum – sezon był absolutnie niesamowity. Kusi mnie, by powiedzieć, że najlepszy ze wszystkich, ale ja takie odczucia mam przy każdym jednym z nich, więc dla bezpieczeństwa powiem po prostu, że równie dobry co pozostałe. Co i tak oznacza najwyższą możliwą pochwałę, jaką mógłby ode mnie otrzymać. Za rok finałowy, siódmy sezon, i jeśli utrzyma taki poziom, to Sons of Anarchy zapiszą się w historii telewizji jako serial absolutnie wyjątkowy i genialny. Na chwilę obecną jest to mój serialowy odpowiednik Ojca Chrzestnego.

Jeśli spodobał Ci się mój wpis, byłoby miło, gdybyś zalajkował/a moją stronę na FaceBooku. Pojawiają się tam informacje o moich tekstach nie tylko z GP, ale także prywatnego bloga oraz z GOLa.

Czarny Wilk
29 grudnia 2013 - 09:55