Pierwszy raz od dawna towarzyszy mi autentyczne uczucie rozczarowania. Jeżeli człowiek przez dobry miesiąc myśli o jakiejś grze, o tym jak świetna będzie i rychło okazuje się one średniakiem, to ciężko znaleźć jakiekolwiek epitety opisujące zdenerwowanie wydobywające się z wnętrza. A teraz pomnóżmy to razy trzy. Tak właśnie wygląda luty, gdybym miał go podsumować. Nauczka dla mnie – nigdy więcej nie ufać już marketingowi.
Lightning Returns: Final Fantasy XIII próbowałem pokochać z całej siły. Spędziłem kilkanaście godzin w Nova Chrysalia, wmawiając sobie, że gra w pewnym momencie wreszcie przemówi do mnie po polsku. Oczaruje mnie, omami i sprawi, że będę miał jakikolwiek powód, żeby bronić jej wad wśród fali hejtu lecącego na XIII. Szukałem nawet małego szczególika, ale nic nie znalazłem. Zero, null. Tu po prostu wszystko zostało wykonane „po kosztach”. Jest średnio, bez polotu, monumentalności. Nie ma czasu napawać się czymkolwiek, bo cały czas goni nas zegar. Zadania poboczne to jakiś zły żart, z którego śmieją się wyłącznie twórcy. Grafika uciekła z ery PS2. Tu po prostu szwankuje praktycznie wszystko, a szkoda, bo potencjał pomysłu był spory. Tylko system walki jako tako podnosi poziom wykonania w górę, tak samo zresztą jak fabuła. Ale to nie wystarcza.
Castlevania: Lords of Shadow 2 miało być lepszą częścią pierwszą. Utrzymaną w schemacie „bigger, better, more badass”. To miał być kolejny slasher, który z ręką na sercu mógłbym polecić każdemu. Póty co jest to gra, której można wybaczyć spore wady i ją pokochać, albo wyjść im naprzeciw, wylewając swoją nienawiść na ten tytuł. Moje oczekiwania zostały zdruzgotane, a ja sam jestem zdziwiony jak bardzo można było spieprzyć to, co działało dobrze. Twórcy za bardzo próbowali stworzyć coś nowego, przez co wyszedł im stwór, którego sami nie byli zdolni kontrolować. System walki jest super, fabuła jako tako daje radę, a kilka potyczek potrafi zapaść w pamięć. Ale reszta… przemilczmy to. Proponuję odmówić Zdrowaśkę za autorów, żeby więcej nie musieli już więcej błądzić.
Thiefa broniłem czym mogłem. Wydawało mi się, że pomimo narzekań fanów, z tego może wyjść coś ciekawego. Wstrzymywałem się z opinią do momentu wyjścia na świat pierwszych recenzji i dostania własnej kopii. Krótko po tym zostałem uderzony mokrą szmatą w pysk, zwaną rzeczywistością. Wszystko, co miało stanowić siłę w nowym Thiefie, zostało wykonane jakoś po macoszemu. Zmarnowany potencjał po całości. Tylko skradanie i poruszanie się wypada jakoś na poziomie. Miasto jest strasznie liniowe i ogólnie jakoś nieciekawie wykonane. Fabuła jest jakaś drętwa, a sztuczna inteligencja często lubi głupieć. Czerpanie zabawy jest strasznie utrudnione. Antyfani remake’ów będą mieli teraz swojego kozła ofiarnego.
Miłym zaskoczeniem okazał się Strider, który wyskoczył praktycznie znikąd i zaszokował mnie jakością wykonania. W dodatku reprezentuje ze sobą gatunek, który zaginął od czasów SNESa. Jest to bowiem slasher 2D, będący zarazem lekką wariacją na temat metroidvanii. Gra się miodnie, a gameplay przypomina dawne czasy. Oprawa graficzna wygląda cudnie, a futurystyczny klimat tylko dodaje miłego posmaku. Warto zagrać!
A czy Wy zawiedliście się na największych premierach tego miesiąca? A może jednak nie? Dajcie znać w komentarzach!
Zachęcam do odwiedzania mojego fanpage na facebooku oraz ćwierkacza. Znajdziecie tam sporo różnych przemyśleń, głupot i dowiecie się co słychać u Rasgula. Pozdrawiam!