Jakoś Igrzyska Śmierci dotąd w ogóle mnie nie obchodziły. Sztampowy tytuł, nastolatki głównym targetem, film promowany twarzą jakiejś dziołchy – szybko zaszufladkowałem toto jako kolejny klon Zmierzchu i olałem. Wiedziony rekomendacją kuzynki, tym, że oryginalny tytuł nie jest tak pozbawiony wyobraźni jak jego polska interpretacja oraz koniecznością zabicia czymś czasu w trakcie dziewięciogodzinnej podróży pociągiem, postanowiłem jednak dać szansę książce Suzanne Collins. I w sumie nie żałuję. Gra Endera ani Wiedźmin to nie jest, ale wspomniany Zmierzch i również popularnego jakiś czas temu wśród nastolatków Eragona przebija zdecydowanie.
Pierwszy tom trylogii kreuje przed nami wizję świata po wielkiej wojnie, w którym zwycięzcy, Kapitol, trzymają jarzmo nad podzielonymi na dwanaście Dystryktów pokonanymi. Oprócz wyzysku i wszechobecnej biedy, mieszkańcy Dystryktu muszą co roku płacić swoim władcom jeszcze jedną ofiarę – każdy dystrykt oferuje chłopca i dziewczynę do wielkiego reality show zwanego Głodowymi Igrzyskami, w którym ci muszą walczyć ze sobą na śmierć i życie ku uciesze gawiedzi. Zwycięzca może być tylko jeden, a same starcia ociekają brutalnością. Jak się łatwo domyślić, główna bohaterka, Katniss, trafia na arenę i staje do wyniszczającej walki. Brzmi sztampowo do bólu i w gruncie rzeczy takie jest, choć na szczęście sprawna narracja i nieźle wykreowani bohaterowie sprawiają, że łyka się to bezboleśnie.
Zacznijmy od narracji. Autorka zdecydowała się na przedstawienie akcji w formie pierwszoosobowej, co jest zabiegiem tyleż rzadko spotykanym, co często irytującym. Tutaj sprawdza się świetnie. Czytając przemyślenia Katniss o tym, co się dzieje, wiemy tylko tyle, ile wie ona sama, nie znamy motywacji innych postaci i musimy się jej domyślać wspomagani tylko poglądami dziewczyny na ten temat – które wcale nie muszą i nie zawsze pokrywają się ze stanem rzeczywistym. No i co najważniejsze i na czym najczęściej pisarze się wykolejają – to dobrze napisana bohaterka. Z jednej strony nie jest tchórzliwa ani przygłupia, z drugiej, nie rzuca się bezmyślnie w każde niebezpieczeństwo, bywa też omylna. Suzanne Collins osiągnęła złoty środek i stworzyła postać, w której skórę łatwo jest się wczuć. Pełną zarówno wad jak i zalet, całkiem sympatyczną i wiarygodną. Czasem jej przemyślenia są trafne, czasem to czytelnik chwilę przed nią domyśli się, co powinna zrobić. Słowem, dziołcha z krwi i kości, którą naprawdę da się lubić.
Ze względu na takie a nie inne podejście do opowiadania historii, o innych postaciach siłą rzeczy wiemy znacznie mniej – jedynie to, co widzi bądź usłyszy Katniss oraz co pamięta o nich z przeszłości. Mimo to w dość krótkiej książce nakreślono kilka interesujących charakterów. Sprytna Liszka, choć pojawiła się raptem kilkukrotnie, stała się moją ulubienicą. Sympatyczna Rue, niebezpieczny Caton, potężny Thresh – mimo bardzo krótkich występów, zostali bardzo wyraźnie ukazani. Dość powiedzieć, że ich imiona wypisałem z pamięci – nieźle jak na tak krótki „czas antenowy”. Fakt, niektóre postacie wydają się zbyt idealne – jak chociażby Gale czy Prim – ale biorąc pod uwagę subiektywność narracji, ma to sens, poza tym liczę na to, że w kolejnych dwóch książkach i wraz ze wzrostem liczby występów znajdzie się u nich miejsce dla odcieni szarości. Tak jak u drugiego głównego bohatera Igrzysk, Peety, który chyba najbardziej zyskał na tym, że nieznane były jego intencje.
Książka podzielona jest na kilka części, z czego w pierwszej poznajemy życie Katniss przed igrzyskami oraz mamy okazję rzucić okiem na Kapitol przy przygotowaniach do tychże. Informacje o świecie przedstawionym są dawkowane na tyle sprawnie, że w żadnym momencie nie odczuwamy znudzenia ani też nie jesteśmy przytłoczeni nadmiarem nowych nazw i postaci. Gdy zaś przenosimy się już na arenę, wszystko dzieje się szybko i sprawnie, nawet w krótkich momentach względnego spokoju czuć atmosferę zagrożenia i desperacji bohaterów. Całość jest dość przewidywalna i na zaskoczenia niestety nie ma co tu liczyć, ale czyta się to bardzo szybko i przyjemnie. Idealna lektura na dłuższą podróż albo zimowe wieczory.
Ekranizacja Po przeczytaniu książki postanowiłem zabrać się za jej ekranizację. Pierwsze, co mnie zdziwiło, to jej długość – prawie dwie i pół godziny to sporo jak na adaptację książki, w której wcale aż tak dużo treści nie było. Tym niemniej, czas ten został wykorzystany w pełni. Adaptacja jest wierna, zrezygnowano wprawdzie z kilku pomniejszych scen, ale nie są to zmiany dramatyczne. Ponadto zrezygnowano z pierwszoosobowej narracji, co pozwoliło na ukazanie rzeczy, których w książce nie było – przede wszystkim zakulisowych machinacji, jakich dopuszczali się organizatorzy Igrzysk oraz ich reakcji na wydarzenia toczące się na arenie. Bardzo wartościowy dodatek. Do doboru aktorów mam tylko jedno, ale za to dość zasadnicze zastrzeżenie – Jennifer Lawrence strasznie słabo zagrała główną bohaterkę. Nie wiem, co się stało, bo jej Mystique w X-Men: Pierwsza Klasa była w porządku, ale Katniss w jej wykonaniu jest totalnie bezpłciowa. Biega to tu, to tam, wciąż jest zagubiona i pozwala, by wszyscy dookoła odwalali większość roboty za nią. Zero ikry, zero zdecydowania – jej książkowy pierwowzór jest znacznie ciekawszy. Reszta aktorów na szczęście nadrabia za nią. Bardzo spodobał mi się natomiast design przedstawionego świata, a już zwłaszcza kontrast między kolorowym, wyrazistym Kapitolem, a biednymi, ponurymi Dystryktami, w których wszystko jest szare i ponure. Twórcy mieli fajny pomysł, by w scenach rozgrywających się w Dwunastce mocno zredukować kontrast kolorów, jeszcze bardziej spotęgowało to ten efekt. Werdykt ogólny – to bardzo dobra adaptacja, wiernie oddająca ducha niezłego oryginału. |
Jeśli spodobał Ci się mój wpis, byłoby miło, gdybyś zalajkował/a moją stronę na FaceBooku. Pojawia się tam sporo zawartości, która Jaskinię omija. Za korektę odpowiada Polski Geek, zachęcam też do odwiedzenia jego serwisu.