Watch Dogs - konkretna recenzja niekonkretnej gry - Imperialista - 19 czerwca 2014

Watch Dogs - konkretna recenzja niekonkretnej gry

Imperialista ocenia: Watch Dogs
65

O Watch Dogs powiedziano już sporo. Przed premierą słów padło nawet zbyt wiele, a hype przybrał formę dość bolesną - spora liczba graczy była grą zmęczona, mimo że ta nie zdążyła wylądować w czytnikach ich sprzętów. Nijak nie przełożyło się to na wyniki sprzedaży, a jak wiadomo - samym marudzeniem niewiele zmienimy. Czy są jeszcze potrzebne dodatkowe opinie o grze, o której powiedziano już wszystko? Przyznam szczerze - nie wiem, ale postaram się zrobić to konkretnie. Mimo, że gra "konkretnego" wrażenia na mnie nie zrobiła, raz na jakiś czas trafiając celnie w mój gust, by kilkanaście kolejnych razy kompletnie przestrzelić. 

Przez pierwsze 2 godziny…

Watch Dogs bawiło mnie średnio. Od początku dało się wyczuć, że to Ubi-game pełną gębą. Mimo, że jest to pierwszy flirt z sandboxem w nowoczesnej, miejskiej scenerii, gra nawet nie stara się ukryć faktu odziedziczenia całego garnituru elementów, które w każdym kolejnym tytule tego producenta są mocno upoślodzone. Katastrofa rozpoczyna się od przedstawienia głównego bohatera, Aidena Pearca, jako kogoś, kogo bucowatość mielibyśmy sobie usprawiedliwić rodzinną tragedią. Jakiś spec w Ubisofcie wpisał więc sobie na check-listę „tragiczna śmierć małej dziewczynki” i chociaż pewien ekskluzywny dla PlayStation tytuł udowodnił w zeszłym roku, że z takiej kliszy da się wykuć arcydzieło – Ubisoft sprawę spartaczył. Przez głowę nie przeszło mi, by komukolwiek współczuć. Nie muszę chyba wspominać, że bez tej empatii w łeb bierze cały motyw zemsty stanowiący fabularne tło. 

System hackowania zapowiadany jako wisienka na torcie również wydaje się w pierwszych minutach pokazywać swój niekorzystny profil. Ogólnie mechanizm jest satysfakcjonujący i rzeczywiście udało się sprawić, by nie był jedynie dodatkiem do gry. Większość jej czasu sprowadza się do mało odkrywczego duszenia jednego przycisku, którym możemy zmuszać otoczenie do działania w sposób korzystny dla nas. Fajnie byłoby jednak, gdyby zamiast nieśmiałego kontrolowania pojedynczej kamerki i odblokowania drzwi wyjściowych, gra na wstępie (chociaż raz!) z całej petardy pozwoliłaby mi na wyłączenie prądu w całej dzielnicy dając mi do zrozumienia "Chłopie, masz moc!".  Że niby za dużo oczekuję? Cóż, to w końcu nie ja pompowałem marketingową bańkę… 

Po 10 godzinach…

Watch Dogs mnie zmęczyło. Fabularnie, gra skutecznie przekonała mnie co do nijakości głównego bohatera, ale wprowadziła w między czasie dwie postaci w miarę interesujące. Świetnie słuchało się ich w wynajdowanych tu i ówdzie audiologach, ale gdy zaczynali rozmawiać z Aidenem, czar pryskał. Na pierwszy plan wychodzi wtedy bełkot o jego dziwacznych motywacjach i problemach z całym światem. Relacje bohatera z jego szczątkową rodziną są równie naiwne, jak i cała reszta. Co jakiś czas gra dorzuca tylko mścicielowi pożywki do mszczenia się – raz jest to jakieś porwanie, innym razem deprecha małego chłopca. Uczucia towarzyszące mi, gdy przypominam sobie te momenty opisać można tylko w jeden sposób...

Gdyby wątki te były opakowane w zgrabne misje – pół biedy. Niestety, gdybym nie robił notatek, miałbym spore problemy by przypomnieć sobie szczegóły pierwszych trzech aktów. Generalnie sporo tu gubienia pościgów, a jeszcze więcej podchodów. Ten drugi element jest całkiem niezły - większość misji da się przejść w stylu Sama Fishera i to na dwa sposoby. Możemy więc skradać się, eliminując po drodze przeciwników jeden po drugim, by dostać się do punktu B stanowiącego najczęściej jakiś terminal do shackowania. Możemy również usadzić dupsko za parkanem i całą ścieżkę przechodzić hackując stojące po drodze do celu kamery bezpieczeństwa. Kiedy pole widzenia którejś z nich nie zazębia się z kolejną, pewnikiem gdzieś łazi sobie strażnik z zamontowaną kamerą mobilną, który dotrze w miejsce dające nam nowe możliwości. Mechanizm jest całkiem przyjemny, chociaż nie ukrywam, że znużył mnie po kilku razach niemiłosiernie, więc przerzuciłem się na podejście tradycyjnie. Samo skradanie jest w zasadzie takie, jakie znamy z Asasyna – czyli technicznie ledwie poprawne, ale z jakiegoś powodu przyjemne.

Sposobem dającym największą frajdą jest tutaj nie ciche przemykanie się, a cicha eliminacja – a to dlatego, że mechanika strzelania w grze jest niemalże doskonała. Przeciwnicy są całkiem inteligentni, potrafią świetnie się chować (gdy to robią, żadne ich fragmenty ciała nie wystają, czekając na ostrzał), strzelają celnie. Gdy widziałem przed sobą plac zabaw złożony z kilku gotowych do eksplozji transformatorów i przeciwników uzbrojonych w możliwe do zdalnej detonacji granaty, miałem spore wątpliwości, czy wybrać metodę skradanki, czy może jednak uzbroić się w ciężkie argumenty i efektownie rozgonić towarzystwo. Problem w tym, że gra tak „mięsnych” momentów dostarcza stosunkowo rzadko. Wielka szkoda.

Wada ta niespodziewanie zamieniła się jednak w zaletę. Gdybym w tym miejscu zaprzestał grania i zabrał się za pisanie recenzji, opinia byłaby mocno krzywdząca. A wystarczyło tylko odpuścić gonitwę za linią fabularną i zabrać się za eksplorację.

Gdy wybiła 18 godzina gry…

Watch Dogs polubiłem. Przede wszystkim, do tego czasu zdołałem sensownie rozdysponować całkiem sporą pulę przyznawanych wraz postępami punktów umiejętności. Pozwoliło mi to zyskać świetne hackerskie skille – wjeżdżać do garaży, rozkładać kolczatki, hackować ścigające mnie helikoptery, ograniczać możliwość wezwania wsparcia przez strażników, czy wysuwać blokady drogowe. Nauczyłem się także majsterkować – mogłem w biegu tworzyć elektroniczne zakłócacze niweczące policyjne próby poszukiwawcze, czy (wreszcie!) spowijać w ciemności całe miejskie dzielnice. Całe szczęście, gra poprzez zadania poboczne daje okazję, by ze wszystkich tych udoskonaleń skorzystać. Masz ochotę na pościgi? Pobaw się w znane z wielu gier „odprowadzanie” zwiniętych wozów do dziupli. Chcesz się poskradać, albo masz chęć, by siać zniszczenie przy pomocy granatnika? Siedziby gangów tylko czekają na odwiedziny. A może wychodzi z Ciebie prawdziwa natura i masz zamiar umiejętności hackerskie wykorzystać do podglądania życia osobistego losowych ludzi? Nic prostszego, a to tylko wierzchołek góry lodowej. O sianiu zniszczenia wielkim, mechanicznym pająkiem (10/10!) już pewnie słyszeliście, podobnie jak o uganianiu się za monetami, czy zapobieganiu inwazji obcych. Jak to się ma do (nieudolnie) poważnego tonu całej gry? Ano nijak i lepiej się nad tym nie rozwodzić. Wszystkie zadania poboczne skutecznie uratowały w moich oczach grę, którą w pewnym momencie odpalałem już tylko z przymusu. Nawet z ich celowością twórcy poradzili sobie całkiem sprawnie, oferując za ich ukończenie wymierne nagrody w postaci nowych rodzajów broni czy wozów, które zamawiać możemy sobie, gdy sytuacja finansowa nie jest już naszym zmartwieniem.

Prawdziwego mężczyznę poznaje się podobno po tym,  jak kończy. 

Superdprodukcję Ubisoftu ukończyłem kilka dni temu, dodatkowe noce zostawiłem sobie na uczciwe przetrawienie wrażeń i wydaje mi się, że powyższa zasada nijak ma się do gier.  Watch Dogs jest bowiem puste w środku. Powiem dosadniej - wstyd jest grając w tę produkcję śledzić fabułę z nieukrywanym zainteresowaniem, zakładając, że odbiorca nie jest dziesięciolatkiem. Poważny i jak najbardziej "na czasie" temat wszechobecnej inwigilacji gra traktuje może nie tyle zdawkowo, co z pewnością karykaturalnie. Charakter głównego bohatera jest tak miałki, że dialogów słucha się boleśnie. Gra stara się pod koniec mocniej zagrać na emocjach, ale z pustego i Salomon nie naleje - jak miałbym wzruszać się losami postaci, w które nie potrafiłem uwierzyć?

Gameplayowe nowatorstwo jest tu tylko fasadowe - w hackowaniu tkwi wielki potencjał i zdziwiłbym się, gdyby Ubisoft nie przemodelował go gruntownie w następnej odsłonie serii. Multiplayer z kolei - mimo że nie jestem graczem stadnym - opiera się na niezłym pomyśle, który po kilkudziesięciu razach jest już tylko rutynowym odtwarzaniem sprawdzonych pomysłów i liczeniem na to, by hackowana osoba nie kręciła się akurat w tunelu, tylko wędrowała na przykład pod kładką - wówczas jako włamywacz mamy największe szanse uniknięcia sprofilowania. Dreszczyk emocji w tym tkwi, nie przeczę, ale na dłużej taka zabawa w chowanego nie zdołała mnie zatrzymać. Jedynym elementem do którego zastrzeżeń nie mam, to większość zadań pobocznych, ale postawmy sprawę jasno - gdybym chciał zagrać w kilka dobrych minigierek, poszedłbym do sklepu po przygody Raymana z Szalonymi Kórlikami. Ewentualnie dowolną odsłonę Saints Row.

Watch Dogs? Można łyknąć, zwłaszcza w sezonie ogórkowym. Głowa Was od tej gry nie zaboli, ale zapomnicie o niej szybko. Na Wasze szczęście. 


Feedback jest ważny - wbijaj i lajkuj fanpejdża! Im więcej się Was uzbiera, tym szcześliwszy będę, także sprawa jest poważna! No i obiecuję, że nie będę głupio spamował! 

Imperialista
19 czerwca 2014 - 13:46