Gdy rok temu odkryłem pismo zatytułowane Classic Rock Magazine byłem wniebowzięty. Dosłownie. Gruby, doskonale wykonany magazyn o muzyce rockowej, z świetną, bardzo dobrze napisaną zawartością, prowadzony przez ludzi, którzy świetnie „czują” temat i których ta cała zabawa interesuje. CRM oczywiście od razu zaprenumerowałem na cały rok – żałowałem jednak, że na polskim rynku nie ma niczego, co mogłoby się chociaż na trochę zbliżyć do Classic Rocka (albo angielskiego Metal Hammera lub też pisma AOR). A jednak – coś takiego nad Wisłą powstaje. I chociaż do poziomu wspomnianych magazynów z Wysp jeszcze dużo brakuje, to od czegoś (i tak już niezłego) trzeba zacząć. Oto magazyn Lizard.
Lizard to periodyk (ukazuje się co kwartał), który zorientowany jest na tematy krążące wokół rocka progresywnego, a także wszystkich innych ambitniejszych odmian tego nurtu muzycznego. Wydawany jest przez firmę Audio Cave, która jest m.in. odpowiedzialna za audiofilskie wydania płyt jazzowych (np. zespołu Jazzpospolita), co dawało nadzieję, że aspekt brzmienia płyt nie zostanie potraktowany po macoszemu, a swoją siedzibę ma w (królewskim) Krakowie. Budowa tego kwartalnika nie odbiega wiele od standardów, które zostały wytyczone na polskim rynku przez magazyn Teraz Rock (Lizarda będę do TR porównywał, co jest dla mnie całkowicie naturalne – podobna tematyka oraz wielkość pisma robią swoje) – mamy więc tutaj miejsce na artykuły poświęcone zespołom, wywiady z artystami i (oczywiście) recenzje płyt, książek oraz koncertów/filmów muzycznych. Co jednak odróżnia to pismo od innych tego typu periodyków dostępnych na naszym rynku to dwie rzeczy: jakość wydania oraz sama zawartość.
Przy pierwszym przeglądnięciu „na szybko” w drodze do domu Lizard totalnie mnie zachwycił zapowiedziami tekstów, które w tym numerze znalazły miejsce. Spis treści obiecywał bowiem wędrówki w takie rejony jak zespół-protoplastę legendarnego Kraftwerka, progresywny etap kariery Budki Suflera, krainę zespołu SBB (warto tutaj na marginesie dodać, że niedawno ukazały się japońskie wersje płyt od SBB, dzięki czemu i polski wykonawca w końcu doczekał się takiego uhonorowania) itd. Na dodatek zauważyłem, że w dziale Recenzje znalazło się miejsce na swoiste „unboxingi”, czego człowiek w muzycznej polskiej prasie drukowanej nie jest po prostu w stanie uświadczyć. Gdybym był człowiekiem skorym do łez pewnie wtedy uroniłbym jedną czy dwie – oto trzymałem w rękach spełnienie swoich marzeń, oto w końcu polska prasa muzyczna zaczynała doganiać magazyny zagraniczne, w końcu nad Wisłą pojawiło się coś sensownego do poczytania o rocku i okolicach.
Teraz, kilka dni po kupnie i dokładnym przeczytaniu całego kwartalnika moje emocje nieco osłabły, zacząłem dostrzegać wyraźne, niekiedy ewidentne, wady Lizarda – chociaż moja opinia o nim nadal jest wciąż jak najbardziej pozytywna. Zacznę od opisywania plusów, bo tych jest więcej, a pisanie o nich jest znacznie przyjemniejsze. Po pierwsze (to co rzuciło mi się w oczy od pierwszego przeglądnięcia): magazyn ten pełen jest naprawdę bardzo dobrych tematów, które aż proszą, by się z nimi zapoznać. Dawno nie przeczytałem żadnego polskiego magazynu „od deski do deski” (ostatnim był chyba jakiś numer CD-Action kiedy byłem mały i bardzo podekscytowany grami) – a tutaj ta sztuka udała mi się bez żadnego problemu. Historia powstania jednej z najlepszych płyt Sir Eltona Johna? Proszę bardzo. Duży artykuł o Led Zeppelin z okazji wydania remasterów ich pierwszych albumów? Czemu nie! Tekst o początkach niemieckiej muzyki elektronicznej? Mówisz – masz. Chociaż przekrój tematów, jak widać, jest dość szeroki, to daje on możliwość zadowolenia praktycznie każdego, kogo interesuje muzyka (około)rockowa. Świetnie dzieje się też w dziale recenzji. Chociaż poszczególne opinie o większości płyt cierpią na chorobę wszystkich magazynów muzycznych XXI wieku (czyli karłowatość; znaleźć recenzję dłuższą niż kilka prostych zdań to najczęściej prawdziwa sztuka), to jednak w Lizardzie można przeczytać sobie dłuższe recenzje, a także teksty oceniające w pierwszej kolejności nie samą zawartość muzyczną, a jakość wydania (w tym numerze np. edycję Deluxe płyty Made in Japan od Deep Purple). Czegoś takiego w Teraz Rocku czy Metal Hammerze zwyczajnie nie ma (a jak jest, to nie jako jakaś prawdziwa wartość, tylko na doczepkę, przy okazji. Najlepszym przykładem jest recenzja remasteru płyty Dziwny jest ten świat… od Niemena, która na łamach TR została oceniona nie przez nominalnego członka redakcji, ale przez kogoś z zewnątrz. Czyżby prosta ocena brzmienia przerastała redaktorów Teraz Rocka?). Na dodatek Lizard to magazyn bardzo ładnie wydany – dobrej jakości okładka z laserunkiem punktowym, świetny papier kredowy wewnątrz oraz płyta CD z ciekawym materiałem (chociaż jeszcze nie tak dobrym jak na krążkach od Classic Rocka, gdzie można znaleźć takie perełki jak muzyka od Black Stone Cherry czy Rival Sons).
Ok, było słodzenie – czas, by przyjrzeć się bliżej wadom – bo te niestety też są. Na sam początek: teksty w Lizardzie, chociaż tematycznie bardzo ciekawe, nie zawsze są dobrze napisane. Po kilkukrotnym przejrzeniu magazynu widać wyraźnie, którzy autorzy świetnie się na pisaniu znają, a którzy po prostu odstają od reszty i osłabiają jakość pisma. Czasami niektóre recenzje aż przykro było czytać - albo zionęła z nich nieznajomość tematu przez autora, albo były po prostu słabo napisane pod względem czysto estetycznym. Na szczęście były to raczej przypadki, niż reguła. Mój drugi zarzut jest jednak dużo poważniejszy i tyczy się samych założeń pisma. Lizard jest kwartalnikiem. To aż trzy miesiące, które można spożytkować na zbieranie materiałów do numeru czy dopieszczanie szczegółów. Tymczasem Lizard ma, uwaga!, tylko 82 strony, co jest wynikiem, jak na kwartalnik, zwyczajnie śmiesznym. Wystarczy przecież przelotnie spojrzeć na Classic Rocka, który jest „tylko” miesięcznikiem, by powiedzieć, który z tych magazynów należy do kategorii „ciężkiej”. Jeszcze gorzej objętość magazynu wypada na tle innych kwartalników, na czele z moją referencją wydawniczą, czyli Stereo Sound (japońskie pismo high-endowe). SS to prawdziwa książka, którą można by równie dobrze kogoś zabić (lub przynajmniej dobrze ogłuszyć). Lizardem zabić możemy co najwyżej owada – i to jakiegoś z tych mniejszych. Szkoda, tym bardziej, że Lizard chyba aspiruje do bycia czymś więcej niż zwykły magazyn, który raz się czyta i wyrzuca. W takiej formie nie nadaje się on jednak za bardzo do kolekcjonowania – jest po prostu za wąski i na półce wygląda co najwyżej przeciętnie (a niektóre kartki mogą z magazynu po prostu wypaść). Trzeba będzie na przyszłość także lepiej przypilnować grafików – tu i ówdzie zdarzają się błędy, również takie proste jak źle wklejona okładka przy jakiejś recenzji (np. na stronie 70 przy recenzji koncertówki Toto).
Chociaż po dogłębnym zapoznaniu się z magazynem Lizard nie jestem już tak strasznie entuzjastycznie nastawiony do niego, to i tak chciałbym go zarekomendować wszystkim miłośnikom muzyki rockowej. Szeroki wachlarz tekstów, z których część jest napisana naprawdę bardzo dobrze, ciekawe podejście do recenzji (jeszcze raz wielkie brawa za unboxingi), świadomość tego, że dźwięk w muzyce też ma ważne znaczenie – to wszystko sprawia, że Lizard to obecnie najlepszy magazyn poświęcony muzyce rockowej dostępny na polskim rynku. Co ważniejsze – kwartalnik ten zbudował sobie niezłą bazę na sensowny i fajny rozwój. Ten konkretny numer, z którym się zdążyłem zapoznać, jest pierwszym numerem nowego redaktora naczelnego. I jeżeli ten naczelny odpowiednio pokieruje swoim statkiem, to być może w końcu polska prasa drukowana poświęcona rockowi/metalowi w końcu dogoni swoich zachodnich kolegów. Jest na to spora szansa – teraz trzeba ją tylko wykorzystać.
PS. Moja krytyka drukowanej prasy muzycznej wydawanej w Polsce tyczy się tylko tej poświęconej mocniejszym brzmieniom. Jestem oczywiście świadomy, że do polskich kiosków trafia np. Jazz Forum, którego jakość tekstów jest znakomita i który jest naprawdę dobrym magazynem.
Mój fanpage na FB Music to the People (wchodźcie, za chwilkę startuje konkurs, w którym do wygrania jest japońska płyta SHM-CD od Rainbow).
Poprzednie wpis z serii Słowo na niedzielę:
Relacja z pseudofestiwalu, czyli Sonisphere 2014 w Polsce