Relacja z pseudo-festiwalu czyli Sonisphere w Warszawie - Słowo na niedzielę(40). - Bartek Pacuła - 14 lipca 2014

Relacja z pseudo-festiwalu, czyli Sonisphere w Warszawie - Słowo na niedzielę(40).

Sonisphere to festiwal z bardzo długą, niezwykle bogatą i barwną tradycją. Ta nazwa jest obecnie uznaną i potężną marką w świecie festiwali i już nikogo nie dziwi, gdy np. widzi się taki cudowny line-up, który w tym roku został sprezentowany fanom w Wielkiej Brytanii. Ale wiadomo – co na Zachodzie (i chociaż są to stereotypy, to wiele w nich prawdy) jest wielkie, niekoniecznie musi być takie samo na terenach „mniej cywilizowanych”. Np. w Polsce. Nasza rodzima edycja tego festiwalu od początku nie zapowiadała się szczególnie wybuchowo czy bogato. Ba! Niektóre informacje, które docierały do nas mogły budzić więcej niż niepokój (tylko jeden dzień, całość zlokalizowana na Stadionie Narodowym). Wybrałem się jednak na festiwal, bo bardzo mi zależało na jednym – zobaczyć w końcu na żywo Metallikę. Tylko na tym mi zależało, tylko z tym wiązałem nadzieje. I nie pomyliłem się – i to w ogóle. Bo sam koncert Mety był znakomity, natomiast polska edycja Sonisphere to po prostu żart.

Sonisphere Fesitval to przedsięwzięcie nietypowe. O ile większość tego typu wydarzeń na świecie (Glastonbury, nasz Open’er) są raczej rzeczami niepowtarzalnymi, to pod nazwą Sonisphere odbywa się wiele koncertów w kilkunastu miastach europejskich. Liczba miast i koncertów zmienia się z edycji na edycję, lecz za każdym razem są to wydarzenia niezwykle udane i przyjemne. Sonisphere odwiedza również kraj nad Wisłą. Tak było np. w latach 2010-2012 i tak też stało się w tym roku. Jednak od samego początku jasnym było, że nasz Sonisphere będzie mógł tylko czyścić buty swoim zagranicznym kolegom. Wszystkie moje obawy szybko się potwierdziły, gdy przybyłem na miejsce. Sonisphere Festival 2014 w Polsce to chyba najmniej festiwalowe wydarzenie tego typu na świecie. Chęć, by się rozpisać i ponarzekać ponad miarę jest we mnie silna, ale boję się, że może z tego wyjść samo plucie jadem – dlatego też na początku wypisze największe grzechy Sonisphere, a potem postaram się skupić na pozytywach, których jednak kilka się znalazło.

5 grzechów głównych polskiej edycji Sonisphere 2014:

Organizacja tego festiwalu na Stadionie Narodowym (akustyka)

Stadion Narodowy to akustycznie kibel. Takie są fakty i będę tę tezę lansował z uporem maniaka. Byłem na tym obiekcie kilkanaście razy, siedziałem w różnych miejscach, słuchałem kilku typów muzyki – i raz za razem było to samo. Czyli kosmiczny pogłos, zerowa słyszalność wokali, buczący bas i niewyobrażalny jazgot. Tym razem było tak samo – a czasami nawet gorzej! O ile Metallica mogła jeszcze się pochwalić jako-takim nagłośnieniem, to inne zespoły (aż trudno wybrać, który miał gorsze) po prostu buczały i hałasowały. Dość chyba będzie powiedzieć, że gdy Anthrax zaczął grać cover kawałka AC/DC T.N.T. (a przecież, nawet chcąc-nie chcąc, każdy ten numer zna), to udało mi się go poznać dopiero po minucie grania. Minucie! Wszystkie dźwięki zlewały się ze sobą i powstawało coś, co z trudem można było nazwać muzyką. Szkoda, że organizatorzy z uporem maniaka urządzają na Narodowym występy. Dla mnie jest to krzywdzenie klientów i odzieranie ich z przyzwoitych chociażby doznań koncertowych.

Organizacja tego festiwalu na Stadionie Narodowym (klimat wydarzenia)

Zwykle festiwale kojarzone są z wielkimi przestrzeniami, scenami umieszczonymi na polu, ogromnymi miejscami namiotowymi itd. Na Narodowym, siłą rzeczy, być tego nie mogło. Przez to klimat tego całego wydarzenia, moim zdaniem, totalnie siadł. Nie przypominało to zlotu fanów dobrej muzyki, a raczej piknik, gdzie artyści i ich dzieła są raczej dodatkiem – na dodatek wcale nie bardzo ważnym. Klimatu nie było – natomiast miejsc, by wyciągnąć kasę od ludzi można było uświadczyć tysiące. Na dodatek ceny pożywienia były wręcz skandaliczne (15 zł za zapiekankę, serio?!?), a jedyne dostępne piwo było… bezalkoholowe. TAK! Na festiwalu metalowym jedyny alkohol, który można było nabyć nie miał alkoholu. Takie rzeczy tylko w Polsce. I niech nikt mnie nie zrozumie źle – to nie jest tak, że hejtuję na ceny jedzenia i na fakt, że nie miałem się jak naj***ć. Daleki jestem od takiej postawy – jednak doskonale wiem, jak sytuacja z jedzeniem i piciem (i atmosferą) wyglądają na prawdziwych festiwalach i jak biednie przy tym wypadł nasz Sonishpere A.D. 2014.

Długość trwania festiwalu

Ostatnimi czasy nasi rodzimi organizatorzy koncertów mają nieprzyjemną tendencję do pakowania kilku koncertów w jeden dzień i szumnie nazywania tego festiwalem (odnoszę się w tym momencie do Impact Festival w Łodzi z tego roku). Podobnie stało się z Sonisphere – długość trwania tego festiwalu została brutalnie obcięta to zaledwie kilku godzin, co może budzić co najwyżej uśmiech politowania.

Móc usłyszeć na żywo kawałki z tej płyty to było prawdziwe przeżycie. Szkoda tylko, że tak fatalnie brzmiące.

Mała liczba zaproszonych zespołów

Pośrednim skutkiem poprzedniego „grzechu” była również mała liczba artystów, których dane nam było tego dnia zobaczyć. Tegoroczna edycja w Wielkiej Brytanii dosłownie pękała w szwach od gwiazdeczek, gwiazd i MEGA gwiazd, które miały dać koncert dla tamtejszej publiczności. W jeden dzień Iron Maiden, w drugi Metallica, a w roli suportów Dream Theater, Slayer, Ghost i TYSIĄCE innych artystów/muzyków/zespołów. A u nas? Dosłownie pięć zespołów na krzyż. Na dodatek dobranych chyba z łapanki – łączenie Anthrax z Alice in Chains zaraz po sobie nie jest najlepszym pomysłem na świecie. Chociaż sam headliner był wybitny, a reszta zespołów bardzo fajna (pomijając losowość ich dobrania) to było ich tam po prostu żałośnie mało. A wszystko to za…

Zdecydowanie zbyt duża cena wejściówek

… sporo ciężko wypracowanej kasy. Bilety na Sonisphere w Polsce tanie nie były, oj nie. Dokładnie tyle samo zapłaciłem rok temu za trzydniowy festiwal w Austrii, gdzie dzień po dniu mogłem sobie pójść (po kolei) na koncerty Tenacious D, System of a Down oraz Nicka Cave’a (a nie wspominam nawet ani słowem o supportach przecież!). Tutaj za sporą liczbę pieniędzy otrzymujemy małą liczbę zespołów, fatalne miejsce, zerowo-kiblową akustykę  oraz jesteśmy zmuszeni do żywienia się paskudnym, horrendalnie drogim jedzeniem. Niefajnie.

Pozytywy (są jakieś?)

Na początku pisałem jednak o pozytywach. Bo udało mi się takowe znaleźć. A konkretnie to jeden – natomiast wystarczająco duży, bym porzucił myśli o protestowaniu przed siedzibą organizatora festiwalu. Mówię tu, naturalnie, o koncercie Metalliki. Chłopaki zagrały po prostu cudownie. Chociaż mają już na karku ok. 50 lat to w ogóle po nich tego nie widać. Wszyscy weszli i swoją energią i powerem roznieśli wszystko na ich drodze. Metallica w tym roku jeździ z trasą By Request, co oznacza, że to fani zespołu w głosowaniu wybierają setlistę koncertu. Była masa narzekania, że w każdym kraju wygląda ona tak samo, ale prawda jest taka, że cały set był naprawdę świetny (warto dodać, że i polska publiczność miała okazję usłyszeć nowy utwór Metalliki). Były oczywiście największe hity (Battery, Nothing Else Matters, Master of Puppets), piosenki znane raczej bardziej zagorzałym fanom Mety (przede wszystkim z dwóch pierwszych albumów), znalazło się także miejsce na kawałki instrumentalne, które powinny ucieszyć nawet najbardziej wybrednych ludzi (Orion, The Call of Ktulu). Na set nie ma więc powodów, by narzekać, tym bardziej, że Metallica to znakomicie działająca maszyna, która wkłada ogromnie dużo serca w każdy numer. Warszawski koncert był również wydarzeniem niejako „rodzinnym”. Dwie osoby z Polski bliżej związane z Metą miały okazje na scenie zapowiedzieć dwie piosenki i pozdrowić publiczność zgromadzoną na Narodowym, co było rozwiązaniem naprawdę miłym. Cały koncert Metalliki był dla mnie przeżyciem naprawdę dużym – wspaniale przemyślany, zagrany, zrealizowany (te lasery!). I nawet nagłośnienie tak bardzo nie przeszkadzało. Co oczywiście nie zmienia faktu, że i tak było po prostu do dupy.

Po powrocie do Krakowa obiecałem sobie, że na Narodowy się już nigdy nie wybiorę, chyba, że pojawi się tam ktoś pokroju McCartney’a czy AC/DC. Ponieważ słuchanie muzyki na Narodowym nie ma sensu. Akustyka jest paskudna i nic nie słychać prócz męczącego i dewastującego uszy huku. Obiecałem sobie również, że na następny Sonisphere w Polsce się nie wybiorę, chyba, że zmieni się jego forma. Bo w obecnej wersji jest to tylko karykatura prawdziwych festiwali, a tych dobrym (również w Polsce) mamy pod dostatkiem. I to chyba jest najlepszą recenzją tego wydarzenia.

PS. Relacji z innych występów nie ma, bo nie jestem w stanie się ich podjąć. Niewiele było słychać i fizycznie nie jestem w stanie ocenić jak kto grał. Chociaż chłopaków z AiC oraz Anthrax zobaczyć było naprawdę przyjemnie. 

Mój fanpage FB Music to the People

Poprzednie wpisy z cyklu Słowo na niedzielę:

Platinum SHM-CD 7 inch, czyli jak płyty wydają Japończycy

Johnny CashCash. Autobiografia – recenzja książki

Relacja z warszawskiego koncertu Yes

Bartek Pacuła
14 lipca 2014 - 18:47