Strażnicy galaktyki na gameplayu mają się nieźle. Znacie juz opinię eJaya na temat filmu, przeczytaliście również "co za banda frajerów" i co nieco o soundtracku. Ja dorzucę swoją recenzję, ale nie będę się bronił przed spoilerami, które rozpoczną się od trzeciego akapitu. Wcześniej będzie krótko o tym, że Marvelowi znowu sie udało. Strażnicy galaktyki to encyklopedyczny przykład udanej, wysokobudżetowej i wysokooktanowej rozrywki na lato - jeśli jeszcze się wahacie, nie błądźcie dłużej. Jest to najprawdopodobniej najlepszy blockbuster tego lata, więc do kina raz raz!
O tak. Podobało mi się. Strażnicy galaktyki, film od niespecjalnie znanego reżysera, bazujący na nieznanej serii komiksów, z absurdalną grupką bohaterów, który w głównej roli ma faceta znanego z zabawnych drugoplanowych ról podtatusiałych koleżków... Wiele było przesłanek sugerujących, że to się nie powinno udać. A jednak, dzięki magicznemu dotykowi filmowego oddziału Marvela, który od 2008 roku (kiedy to wystartował Marvel Cinematic Universe) w zasadzie się nie mylił*. Strażnicy galaktyki mają zatem wszystko, co potrzebne, by odnieść sukces - doskonale (nie)dobraną grupę głównych postaci, z których każda jest odpowiednio charakterystyczna i ma w sobie to coś, odpowiednią dawkę humoru, efektowne sceny akcji i ładne krajobrazy, świetną muzykę oraz dobrze utrzymane tempo opowieści.
A teraz spoilery.
Nie do końca "wszedł" mi wstęp do całej historii - był lekko chaotyczny, nie do końca byłem w stanie wejść w ten świat. Krótka scena z młodym Peterem w szpitalu, potem czasowy przeskok, akcja zdobycia artefaktu, wprowadzenie kolejnych bohaterów... Tak na dobrą sprawę nie potrafię dokładnie wskazać, co tu było nie do końca ok, bo przecież np. sekwencja tańca i masakrowania kosmicznych gryzoni była rozkoszna, a Rocket i Groot budzą sympatię od samego początku, ale dopiero gdy ekipa trafiła do więzienia, wszystkie klocki wskoczyły na swoje miejsce i zaczęła się frajda na kosmicznym poziomie. No, może poza nie do końca wykorzystanym "bad guyem", Ronanem.
Niezmiernie podobała mi się masa popkluturowych odniesień, których nie kumał nikt, poza Peterem Quillem - ukłony w stronę Jacksona Pollocka i Kevina Bacona były na wagę złota. Podobnie, jak bardzo dobre dialogi, w których główną gwiazdą oczywiście był Rocket, ale - o dziwo - tuż zanim uplasował się Drax w wykonaniu Dave'a Bautisty (nie rozpoznający metafor i ironii osiłek wygłaszający kwieciste, ekstremalnie oczywiste sentencje to bardzo dobra opcja, szczególnie że Bautista aktorem jest niespecjalnym - idealne rozwiązanie!). Przy okazji punkcik dla tłumaczy - "łonohipnoza" oraz "znajduję cię debilem" to piękne słowne kreacje. Ogólnie rzecz biorąc humor w Strażnikach galaktyki był bardzo dobrze zbalansowany, ani za głupi, ani zbyt hermetyczny. No i dodatkowy plus za indiana-jonesowskie zatrzymanie monologu Nebuli czy wybicie Ronana z jego napuszonej przemowy pod koniec filmu.
Następna dobra rzecz - easter eggs. Cała masa. Większości nie wyłapałem (a widząc psa Cosmo zakrzyknąłem "no way, Łajka!"), ale od czego jest Internet? No i kaczor Howard w scenie po napisach... Wiadomo już, że zwykły żarcik i pokazanie: zobaczcie, jakie dziwy kryją się w naszym uniwersum. Ale może kiedyś Marvel będzie na tyle odważny, by tak abstrakcyjną postać, bohatera jednego z najgorszych filmów w historii, wyposażyć we własną, nową, wysokobudżetową produkcję? Tak czy siak, wesoło jest, mówię wam.
Poza tym Chris Pratt pokazał, że nadaje się na gwiazdę wesołego, przygodowego kina - nabrał formy, wyostrzył dowcip i wypolerował charyzmę. W nowym Parku jurajskim będzie się oglądało bardzo miło, nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Strona techniczna filmu także musi się podobać (nie byłem na wersji 3D i wydaje mi się, że niekoniecznie trzeba dopłacać za ten rodzaj efektu) - doceniam szczególnie fakt, że podczas bijatyk, strzelanin czy ucieczek starano się wszystko dokładnie pokazać. Tak kolorowy, pieczołowicie wykreowany świat, straciłby dużo uroku, gdyby Gunn i spółka poszli w transformerowy chaos. A o soundtracku wspomniałem krótko na początku - muzyka z lat 70-tych i 80-tych zaklęta w wiecznie działającej kasecie Petera Quilla połączona z bombastycznym soundtrackiem Tylera Batesa pięknie koegzystowały w głośnikach.
James Gunn, facet od filmu o Robalach (bardzo fajny, swoją drogą), nietuzinkoweogo Super i "porno bez porno" pokazał, że czuje space operę, że wie, jak wykorzystać aktorów, jak wymieszać radosną rozwałkę i postacie, które obchodzą widza (finałowa rozmowa Rocketa i Groota wzruszyła mnie, serio) i potrafi wyczarować na ekranie klimat wielkiej przygody. Świetna, lekka rozrywka i doskonały filmowy towarzysz najlepszych marvelowskich dzieł - Zimowego żołnierza (kategoria: poważnie o superbohaterach) i Avengersów (kategoria: miks powagi i radochy).
Jednym słowem - awesome!
* Iron Man 2, Thor i pierwsza połowa Agentów S.H.I.E.L.D. nie były najlepsze