Tokyo Game Show przyniosło zapowiedzi wielu fantastycznych gier, tony trailerów, prezentacje nowych i odświeżanych gier, pokazy konsol oraz... hostessy ma się rozumieć.
A tam gdzie hostessy są i zdjęcia.
Klasyczne dungeon crawlery z widokiem z pierwszej osoby skradły kawał życia niejednemu z nas. Łażenie po piwnicach, lochach, katakumbach, jaskiniach i innych miejscach pełnych skarbów oraz niebezpieczeństw tworzono jednak na tyle oryginalnie i na tyle różnorodnie, że wciągało na długie godziny. Zamierzchłe czasy Amigi, Atari, C64 i wczesnego PC nie są jednak wcale aż tak zamierzchłe – bo moda powraca, bo stare gry gatunku wciąż dają radę, bo można coraz łatwiej je dostać. Bo po prostu dobrze się w nie gra.
Zgodnie z zasadą, że dobry cosplay nie jest zły ciężko jest pomijać panie wcielające się w bohaterki najróżniejszych odsłon serii Final Fantasy. Dziewczyny z Final Fantasy to bardzo wdzięczny temat do przebieranek, zaś popularność serii gwarantuje ich wysoki poziom oraz sporą różnorodność. Zresztą spójrzcie sami.
Bo i jest na co spoglądać.
Po dłuższym czasie powracam z cosplayami, tym razem dotyczącymi nie tylko gier wideo i fetyszy ala steampunk. Jak wszyscy wiemy, cosplay to rzecz krzepiąca ducha, ciało i umysł, chyba że jest męski. Ten jest jak najbardziej niemęski, zatem możemy spać spokojnie i przejść do oglądania.
Szukając źródeł oraz grafiki do swojego artykułu na temat steampunku w grach wideo musiałem się natknąć na kilka stylizowanych na takie klimaty dziewczyn. Moda wiktoriańska, rewolucja przemysłowa, retrofuturyzm i świetne gadżety to istny raj dla cosplayerów oraz osób zainteresowanych w pełni autorskich wykonywaniem własnych strojów.
Mam nadzieję, że wybaczycie mi post z cyklu „Pita nabija sobie popularność”, ale uważam że to doprawdy ciekawe znalezisko, którym warto się z Wami podzielić. Miłe dla oka oraz duszy, nade wszystko, duszy, duszy, duszy! (no dobra, dla oka).
Pierwsze Black & White ustaliło reguły. Wcielamy się tu w bóstwo przejmujące kontrolę nad kolejnymi skupiskami wyznawców. Siłę pobieramy z ich wiary, choć to od nas zależy czy będziemy dobrzy czy źli (motyw wyboru konkretnej ścieżki studio Lionhead rozwijało także w swojej serii action RPG-ów Fable). Cielesnym łącznikiem między nami, a światem ludzi jest chowaniec, wielka bestia, którą zajmujemy się wykształcając w niej odpowiedni charakter. Ma to w sobie zarówno elementy Tamagochi jak i cyklu Pokemon, z tą różnicą, że źle wychowany chowaniec jest w stanie niszczyć domy.
Nisz-giercownia wita po długiej przerwie. Tym razem zajmiemy się dwoma arcy-ciekawymi tytułami od Koei, czyli po prostu serią Warriors, a na deser porozmawiamy o zapowiedziach.
Gdy stoisz na polu bitwy jako kilkunastometrowy robot uzbrojony w topór, mając przed sobą jakiś tysiąc wrogo nastawionych maszyn z małym arsenałem atomowym, a za sobą bezkresny kosmos to może oznaczać wiele. Dla mnie zazwyczaj oznacza udany pomysł na grę.
Super Nintendo, Super Famicom lub SNES – nazywajcie go jak chcecie, byle z szacunkiem bo 16-bitowy mocarz sobie na niego zasłużył. Po ustabilizowaniu pozycji na rynku przez NES-a (Nintendo Entertainment System) i coraz odważniejszych ruchach konkurencji Nintendo 21 listopada 1990 roku zaprezentowało światu maszynkę idealną do tworzenia ślicznych gier z piękną muzyką. Developerzy skrzętnie wykorzystali te możliwości – gier, które obrosły kultem ukazało się w tamtym okresie aż za dużo, to była prawdziwa plaga urodzaju.
SNES sprzedał się na świecie w ponad 49 milionach egzemplarzy. To ogromny sukces osiągnięty jeszcze w czasach pozbawionych Internetu, programów o grach i wielkich turniejów. Społeczność graczy działała wtedy o wiele bardziej lokalnie niż globalnie („kupię ten sam sprzęt co kolega z klasy”), a informacje czerpało się właściwie tylko z ulubionych pism. W osiągnięciu dominacji nie przeszkodziła nawet Sega agresywnie promująca swojego Mega Drive'a na sprzęt bardziej „cool”, przeznaczony dla starszych graczy. Relacje Nintendo z japońskimi wydawcami i szlaki przetarte wcześniej na Zachodzie przez NES-a wystarczyły, by zwiększyć zasięg firmy. Głównym atutem Super Nintendo był zresztą niesamowity line-up gier, z którym w tamtym czasie po prostu nie dało się konkurować.
Przez lata trwałem w przekonaniu, że nie jestem w stanie grać w produkcje sprzed ery Super Nintendo. Potem przypomniałem sobie kilka tytułów z NES-a, a następnie sprawdziłem klasyki z Atari oraz automatów. Kompilacje, wyprzedaże, czy wznowienia okazały się wspaniałymi wrotami do klasyków.
Stanęła mi przed oczami masa fantastycznych pomysłów. Ogrom przełomowych gier. Podstawy dzisiejszych gatunków. Tak, czas nie był łaskawy dla wielu z nich, lecz nie dla Pac-Mana. Po tym właśnie można poznać tytuły bliskie perfekcji – po prostu się nie starzeją.
Po wielu grach nastawionych na współzawodnictwo oraz walkę pomiędzy graczami naprawdę miło jest zobaczyć dużą, sensowną i ciekawie zaprojektowaną pozycję stworzoną do kooperacji. Ghost Stories stawia graczy obok siebie – nie walczymy bowiem przeciwko sobie, ale ramię w ramię z grą, która należy do najbardziej wymagających planszówek, w jakie grałem.
Gwoli ścisłości – Ghost Stories to gra przygotowana do zabawy do czterech osób, można w nią jednak grać nawet samemu. Ze względu na różne opinie dotyczące warstwy samej rozgrywki i jej jakości, w niektórych akapitach znajdziecie opinię różnych graczy. Grę testowałem z czterema innymi osobami, dlatego w recenzji znajdą się wypowiedzi Uli, Grzegorza, Kazuja, Magdy oraz moje, czyli Pity. Trafiali się też gracze z przypadku, z którymi rozegrano również kilka innych partii, o których również parokrotnie się wypowiadamy. Zaczynajmy.
Ninja oraz pies. Pies oraz ninja. Dlatego tak rzadko używa się tego perfekcyjnego połączenia? Dlaczego ta gra nie ma bezpośredniego sequela? Dlaczego nie poznałem jej kiedy wyszła?! Od ninja w mieście lepszy może być tylko ninja w mieści z psem ninja. Ta gra tego dowodzi.
Shadow Dancer to obok Shinobi III moja ulubiona odsłona tej wielkiej i zasłużonej serii. O ile Shinobi III jest tytułem bardziej skomplikowanym oraz trudniejszym, o tyle Shadow Dancer ma w sobie więcej stylu. A w byciu ninjasem, o nic nie chodzi tak bardzo jak o styl!
Eurogamer, a także zapewne wiele innych stron przygotował dla swoich użytkowników betę nowego Painkillera, noszące podtytuł Hell & Damnation. Oczekiwany przez niektórych powrót wielkiej polskiej serii, która jakoś tak uciekła na dłuższy czas rodakom budzi mieszane uczucia. U mnie też.
Głównym środkiem jakim starano się przekonać mnie do gry na kilku forach było „spróbuj, to tylko 25$!”. Spróbowałem. Resident Evil Revelations 2 to niepokojąco nierówne dzieło. Capcom stworzył tytuł niskobudżetowy, lecz zniewalająco śmiały, który nie jest jakimś tam spin-offem. To porządna, duża gra, w której nienaganne pomysły tłumi budżet, co powoduje pewne zgrzyty.
Czego tutaj nie ma? Franz Kafka, Prometeusz, Resident Evil 6, Resident Evil 4, torture porn, The Last of Us, Evil Within, drobne zagadki, skradanie się i nierówni wrogowie. Misz-masz elementów, które wleciały do gry jest ogromny – od assetów z poprzedników, przez odwołania fabularne i piękny fan serwis, po wykonanie nie przystające serii.
Jak pokonać ideał? Być może tworząc jego remake?
Grzebiąc za początkami Heroesów V można dopatrzyć się, że gra startowała jako remake części trzeciej. Kontynuacja musiała stać się jednak kontynuacją, więc gra zyskała własne mechaniki, własną tożsamość, świetne rozwiązania multiplayer - i kupiła mnie, chociaż poważnie pierwszy raz zagrałem w nią dopiero w 2016.