W chwili gdy recenzuję drugim tom Pana Lodowego Ogrodu, mam za sobą trzy części cyklu stworzonego przez Jarosława Grzędowicza. Aktualnie zajmuję się czwartą i ostatnią przygodą, w której ważą się losy Vuko Drakkainena oraz Filara syna Oszczepnika, następcy Tygrysiego Tronu. Wówczas dopiero po jej ukończeniu ocenię pozostałe tomy. Następnie podsumuję je oraz wyrażę ogólną opinię na temat całej sagi.
Jeżeli wierzyć słowom Vina Diesela - Riddick powstawał na fundamentach produkcji niezależnej, w której twórcy pozbawieni ograniczeń pozabudżetowych mogli oddać się pracy z pełną pasją. Jedyny problem stanowiły pieniądze, a ostatnie pogłoski o tym jakoby wspomniany gwiazdor Hollywood zastawił swój dom w zamian za dodatkowe fundusze każą sądzić, iż wszyscy starali się dostarczyć rozrywkę na możliwie najwyższym poziomie.
Efekt powrotu Diesela jest więcej niż dobry, bo Riddick to gatunek, który tygryski lubią najbardziej - przepełnione testosteronem krwawe kino akcji z historią osadzoną gdzieś na rubieżach galaktyki.
Dwa lata po premierze "Neon Genesis Evangelion" w Japonii ukazał się kolejny serial anime, który bardzo szybko zyskał status kultowego. Opowiadający historię podróżujących po Układzie Słonecznym łowców nagród "Cowboy Bebop", okazał się prawdziwym mistrzostwem udźwiękowienia, za którym ponownie stała znana kompozytorka, Yoko Kanno.
W jednym z komentarzy sprzed kilku miesięcy zostałem poproszony o napisanie recenzji "Neon Genesis Evangelion". Dzisiaj – przynajmniej częściowo - spełniam zadość tej prośbie. Sam tekst nie będzie jednak recenzją, a raczej nieco wybiórczym spojrzeniem na serial, który w ciągu ośmiu lat obejrzałem ponad dwadzieścia razy.
Reżyser i scenarzysta "Dystryktu 9" ponownie prezentuje nam futurystyczną wizję świata. Szkoda, że tym razem tak nudną i męczącą.
"Riddick" już grasuje w kinach. Jestem fanem dwóch poprzednich części, mimo że nigdy nie aspirowały do bycia czymś wielkim. Po prostu podpasowała mi taka konwencja, a filmów typu survival horror bądź space opera jest jak na lekarstwo.
Ciekawe zwiastuny oraz Neill Blomkamp za sterami projektu sprawiły, że spodziewałem się po Elizjum efektownego, ale przemycającego też co nieco ambitniejszych pomysłów kina science-fiction. Dobrze, że przed pójściem do kina przeczytałem kilka recenzji, bo rozczarowanie byłoby bolesne. A tak – przestawiłem oczekiwania z „ambitne sci-fi” na „głupiutkie sci-fi” i dokładnie taki film dostałem.
Nie wiem jak wy, ale ja mam tak, że moje nastawienie i oczekiwania przed seansem bardzo wpływają na odbiór filmu. Przehajpowany Pacific Rim był moim zdaniem zaledwie dobry, a spodziewałem się czegoś, co wgniecie mnie w kinowy fotel. Tymczasem pierwsze recenzje Elizjum nie napawały mnie optymizmem, ale kiedy Filmweb powiadomił mnie o pokazie przedpremierowym we Wrocławskim bezpopcornowym DCF-ie, to już nie mogłem sobie odpuścić. Nie spodziewałem się kina SF wysokich lotów i go nie dostałem. Mimo tego bawiłem się świetnie, bo jeśli przymknąć oko na płytkie postacie, kiepski scenariusz i banalne przesłanie, to Elizjum jest dobrze nakręconym kinem rozrywkowym ze świetnym klimatem przyszłości.
W polskim kinie ze świecą szukać produkcji z gatunku fantastyki. Chyba do dzisiaj wszyscy śmieją się z filmowego "Wiedźmina", który skutecznie spowodował niechęć do wykładania większych pieniędzy na tego typu produkcje. Jednak młodzi i niezależni twórcy wciąż próbują. I wychodzi im to naprawdę nieźle!
Ekranizacja "Gry Endera" do kin wejdzie dopiero w listopadzie, a już jest o niej głośno. A wszystko za sprawą środowisk LGBT, które wzywają do bojkotu filmu science-fiction. O co dokładniej chodzi?