Ciekawe zwiastuny oraz Neill Blomkamp za sterami projektu sprawiły, że spodziewałem się po Elizjum efektownego, ale przemycającego też co nieco ambitniejszych pomysłów kina science-fiction. Dobrze, że przed pójściem do kina przeczytałem kilka recenzji, bo rozczarowanie byłoby bolesne. A tak – przestawiłem oczekiwania z „ambitne sci-fi” na „głupiutkie sci-fi” i dokładnie taki film dostałem.
Blomkamp przekonuje, że w średnio-odległej przyszłości na ziemi będzie jeszcze brudniej niż jest teraz, przeludnienie sięgnie zenitu, a elity społeczne wypną się czterema literami na resztę społeczeństwa i za swoje grube miliony wybudują stację kosmiczną, na której stworzą własną utopię – tytułowe Elizjum. Medycyna sięgnie progu w którym ci, których na to stać, staną się praktycznie nieśmiertelni, a za pilnowanie porządku wśród biedoty i ustalonego statusu quo odpowiadać będzie armia robotów. Oczywiście tym, którym na bilet do raju nie starczyło kieszonkowych zbytnio się to nie spodoba, stąd ruch oporu oraz liczne próby wdarcia się do raju na(d) Ziemi(ą). W większości nieudane, więc znakomita większość społeczeństwa zmuszona zostanie do życia w przeludnionych, zanieczyszczonych, opanowanych przez bezrobocie i przestępczość slumsach.
Wizja przyszłości, jaką poznajemy w „Elizjum” nie odbiega tak bardzo od tego, co mamy już teraz, jest raczej groteskowym przerysowaniem istniejących od zawsze podziałów na lepszych (bogatszych) i gorszych (biedniejszych) oraz wszędobylskiej cyfryzacji życia. Stanowi to siłę filmu, ponieważ łatwiej dzięki temu uwierzyć w świat przedstawiony. No, byłoby łatwiej uwierzyć, gdyby nie miałkość scenariusza, ale nad nim się jeszcze będę pastwić. Stacja kosmiczna przypomina wille najbogatszych tego świata, ziemia zaś stała się krzyżówką postapokaliptycznych i cyberpunkowych elementów – i design jednego i drugiego stanowi największą zaletę obrazu, czy to w kwestii ogólnych pejzaży okolicy, czy szczegółów – wnętrz mieszkań, ciasnych i zagraconych na błękitnej planecie, sterylnych i nowoczesnych na stacji kosmicznej, czy arsenału broni – a tychże zaprezentowano cały wachlarz, od egzoszkieletów, przez futurystyczne karabiny, po tarcze energetyczne.
Problem się zaczyna, gdy w ten misternie skonstruowany świat wplata się fabułę. Film może pochwalić się gamą postaci grających pierwsze skrzypce, których charakter sprowadzony jest do dwóch, trzech cech, ogranymi do bólu schematami fabularnymi oraz dziurami i zwykłymi głupotami, które pozwoliły twórcom na zrealizowanie tych schematów. Stąd supernowoczesna stacja kosmiczna nie posiada jakiejkolwiek broni typu ziemia-powietrze (typu stacja kosmiczna-powietrze?), ruch oporu raz ma wielkie problemy by przemycić swe statki do Elizjum, a innym razem dostaje się tam w zasadzie niezauważony a sześć dronów w zupełności wystarcza, by znaleźć konkretną osobę w wielomilionowym slumsie. Wszyscy zawsze znajdą się we właściwym miejscu o właściwym czasie, jeśli już zachodzi jakaś przemiana wewnętrzna w postaci, to na zasadzie zerojedynkowej, a finał jest tak bardzo hollywoodzko-przewidywalny, jak to tylko możliwe.
No, przyznam, głównemu bohaterowi wepchnięto nieco głębi i momentami bywa samolubnym skurczybykiem, choć nie jest to niestety ten poziom co w Dystrykcie 9 gdzie protagonista był autentycznym gnojkiem. Cała reszta to jednak schematy – milutka love interest i jej słodka-aż-do-bólu córka, stanowcza i bezwzględna pani minister, psychopatyczny najemnik, szalony geniusz komputerowy-idealista. Szkoda że nie nakreślono postaci lepiej, bo solidna obsada niespecjalnie miała co tu grać, a moja początkowa sympatia do Elizjan i kibicowanie im szybko zostało mi wybite z głowy, gdy co i rusz twórcy wskazywali palcem jakieś ich wredne zachowanie i łopatologicznie tłumaczyli, że ONI SĄ ŹLI, RUCH OPORU I BIEDOTA SĄ DOBRZY.
Sceny akcji momentami cierpiały na nadmiar spowolnień i chaotyczność, ale w większości przypadków prezentowały się bardzo przyjemnie – duża w tym zasługo wspomnianego już repertuaru broni, dzięki któremu co rusz mogliśmy zobaczyć w akcji inną zabawkę, wybuchową, energetyczną czy nawet białą. Ogólnie liczba walk, wybuchów i zgonów jest dość duża, by usprawiedliwić wizytę w kinie. Ścieżka dźwiękowa to typowy przekrój pompatyczno-dramatyczny, dobrze odbębnia swoje zadanie budowania napięcia, ale w pamięci to ni cholera nie zostaje.
Czyli w skrócie – dobrze wykreowany świat, wpleciony w niego miałki scenariusz, sporo scen akcji i dobra, ale niemająca okazji zabłysnąć obsada. Po Neillu Blomkampie można spodziewać się więcej, ale jeśli odpowiednio zrewiduje się oczekiwania i nastawi na głupiutkie kino akcji, to seans będzie satysfakcjonujący. Byleby wyłączyć umysł i skupić się na oglądaniu widoków i wybuchów, ignorując schematyczność fabularną.
Jeśli spodobał Ci się mój wpis, byłoby miło, gdybyś zalajkował/a moją stronę na FaceBooku. Pojawiają się tam informacje o moich tekstach nie tylko z GP, ale także prywatnego bloga oraz z GOLa.