Matt Damon chce do Elizjum. Recenzja filmu - Buja - 16 sierpnia 2013

Matt Damon chce do Elizjum. Recenzja filmu

Nie wiem jak wy, ale ja mam tak, że moje nastawienie i oczekiwania przed seansem bardzo wpływają na odbiór filmu. Przehajpowany Pacific Rim był moim zdaniem zaledwie dobry, a spodziewałem się czegoś, co wgniecie mnie w kinowy fotel. Tymczasem pierwsze recenzje Elizjum nie napawały mnie optymizmem, ale kiedy Filmweb powiadomił mnie o pokazie przedpremierowym we Wrocławskim bezpopcornowym DCF-ie, to już nie mogłem sobie odpuścić. Nie spodziewałem się kina SF wysokich lotów i go nie dostałem. Mimo tego bawiłem się świetnie, bo jeśli przymknąć oko na płytkie postacie, kiepski scenariusz i banalne przesłanie, to Elizjum jest dobrze nakręconym kinem rozrywkowym ze świetnym klimatem przyszłości.

Film zaczyna się od dziesięciu minut scen przybliżających postać Maxa, zawadiaki żyjącego w ziemskich slumsach (w tej roli jak zwykle twardy Matt Damon). Dowiadujemy się o jego dziecięcych marzeniach wspólnych zresztą dla całej populacji naszej planety: „Ja chcę do Elizjum”. Tytułowa stacja to istny raj na Ziemii na ziemskiej orbicie. Żyją tam tylko bogaci i piękni, którzy stworzyli własny rząd, zbudowali metalowy obwarzanek ze sztuczną atmosferą i uciekli z podupadającej planety. Zabrakło mi tutaj scen pokazujących ten cały upadek ludzkości. Skąd pomysł na odizolowanie się samozwańczych elit? Przecież tam na dole wszystko jest po staremu, tylko ludzi trochę więcej i przez to standard życia upadł niżej. Samo Elizjum to dla mnie jedna wielka zagadka i myśląc o nim muszę brać poprawkę na to, że obejrzałem film science-FICTION. Obecnie wyniesienie takiej masy na orbitę wymagałoby niewyobrażalnych ilości energii. Wątpię, żeby ludzkość za jakieś sto lat była w stanie zbudować i uruchomić tak wielki kompleks. Mniejsza z tym. To tylko fikcyjna utopia wymyślona, żeby utrwalić w głowie widza prosty schemat. Podziały na lepszych i gorszych są złe. Na fali oburzonych „We are the 99%” Neill Blomkamp liczył chyba na to, że trafi na podatny grunt i oglądając jego nowy film ludzie będą identyfikować się z biednymi Ziemianami. Może tak by się stało, ale na przeszkodzie staje logiczne myślenie. We współczesnym świecie nie doszłoby do takiej sytuacji. Ludzie nie pozwoliliby na stworzenie Elizjum. Wystarczy jednak nie zagłębiać się w sensowność scenariusza i można czerpać przyjemność z seansu.

Zabawa zaczyna się kiedy Max, bardziej z przymusu niż chęci realizacji dziecięcych marzeń, postanawia dostać się w końcu na stację. Pani sekretarz obrony (Jodie Foster) w gwieździstym obwarzanku będzie próbowała mu w tym przeszkodzić z pomocą oprychów na zleceniu rządu Elizjum. Czterej brzydcy najemnicy od brudnej roboty w swoim mini-statku kosmicznym mają mnóstwo futurystycznego arsenału, żeby powstrzymać Maxa. Zabawki są bardzo efektowne i dzięki nim flaki będą latać na lewo i prawo, co cieszy mnie jako fana brudnych scen walki bez niepotrzebnego cackania się z powodu kategorii wiekowej filmu. Buntownik z wyboru i jego koledzy również dysponują mocnymi argumentami: zmodyfikowany AK-47 z pociskami wybuchającymi metr od celu, opancerzony Nissan GT-R, czy w końcu egzoszkielet przykręcony śrubami do ciała głównego bohatera. Dodajmy do tego jeszcze droidy ze sztuczną inteligencją, elektroniczne czipy w mózgu i hakerów mieszających w systemie Elizjum i mamy bardzo udany cyberpunkowy świat. Ba, nawet bardziej cyberpunkowy niż ten w najnowszym Dredzie. Za to film ma u mnie ogromnego plusa, bo ja uwielbiam takie klimaty. Z tego powodu cieszy mnie fakt, że większość akcji dzieje się na Ziemi, a kosmiczna utopia cały czas pozostaje dla widza tajemnicza i nieodkryta.

Akcja w filmie jest wartka i nie ma tu niepotrzebnych dłużyzn. Denerwuje mnie trochę to, że film na siłę stara się być głęboki, ale jego przesłanie jest zbyt płytkie. Motyw ze zdjęciem niebieskiej planety w zegarku-medalionie głównego bohatera wywołuje uśmiech politowania. Fajnie by było, gdyby fabularnie Elizjum stało na poziomie Dreda 3D – to znaczy zero ckliwych rozkmin, tylko akcja od pierwszej do ostatniej sceny. Jeśli jednak południowoafrykański reżyser chciałby pójść w drugą stronę, to należałoby posłużyć się ciekawszymi postaciami. Jodie Foster, Matt Damon, przywódca oprychów i przyjaciółka Maxa nie zagrali źle, ale zabrakło im ikry. Najciekawszą rolę dostał Wagner Moura. Jego kulawy haker miał w sobie mnóstwo pokręconej ekspresji, chociaż jego z lekka szalony umysł to trochę zbyt stereotypowe spojrzenie na komputerowego geniusza.

Najlepiej podczas oglądania wyłączyć myślenie. Jeżeli nie będziecie analizować możliwości istnienia Elizjum, nie będziecie zastanawiać się nad motywami Jodie Foster, dziurawym planem Krugera, sposobem działania uzdrawiających kapsuł, braku ochrony droidów w centrum dowodzenia… No, jest tego jeszcze trochę. Najlepiej więc nie myśleć, tylko cieszyć się cyberpunkową rozwałką w futurystycznej wizji Blomkampa. Warto dodać, że w filmie często przygrywa undergroundowy dubstep świetnie wkomponowujący się w realia. Dynamiczne ujęcia kamery i momentami chaotyczny montaż stanowiące przeciwwagę do bardzo czystej i ładnej Niepamęci również dobrze robią temu obrazowi. Ogółem rzecz biorąc – moim zdaniem warto.

Mam problem z oceną. Strasznie boli mnie ten kiepski skrypt, ale z drugiej strony podobało mi się bardziej niż na wymienionym w ostatnim akapicie filmie z Tomciem Cruisem. Mimo wszystko za klimat i fajne pukawki należy się...

Moja ocena: 7,5/10

Ciekawostka: początkowo w rolę Maxa miał wcielić się raper Eminem.

Buja
16 sierpnia 2013 - 12:29