Od mojego ostatniego artykułu w tej serii minęły dwa miesiące, ale był to czas spędzony na uważnych obserwacjach. Te są diabelnie potrzebne, bo lata 2010-2012 będą chyba najważniejsze w ewolucji sieciowych strzelanin, a także samych gier komputerowych, czy sieci przeznaczonych do rozrywki. Skończyliśmy na APB: All Points Bulletin, teraz pora podjąć temat Hi-Rez Studios, a później Activision.
Podczas, gdy w Polsce świętowaliśmy rocznicę uchwalenia Konstytucji 3 maja, na Xbox Live Marketplace ukazało się drugie DLC do Call of Duty: Black Ops zatytułowane Escalation. Dodatek ten zawiera cztery zupełnie nowe mapy przeznaczone do rozgrywki sieciowej oraz jedną misję zombie, w której zadaniem gracza jest pokonaniem razem z przyjaciółmi potężnej armii nieumarłych. Jak prezentują się poszczególne elementy dodatku? Sprawdźmy.
13 maja na sklepowe półki trafi najnowsza produkcja studia Splash Damage zatytułowana Brink. Na pierwszy rzut oka gra tworzona przez Brytyjczyków niewiele różni się od innych dostępnych na rynku strzelanek. Jej postapokaliptyczny, lecz jednocześnie kreskówkowy klimat przywodzi na myśl takie tytuły jak wydany niedawno Bulletstorm, nieco starszy Borderlands czy będący nadal w produkcji Rage.
W moim ostatnim felietonie postanowiłem zabrać się za strzelaniny MMO, które stanowią dla deweloperów spore wyzwanie. Jak zaplanowałem, tak zrobiłem, a teraz ten pomysł kontynuuję. Shootery MMO są praktycznie nowym gatunkiem i jak do tej pory wszelkie realizacje tego typu kończą się przeważnie porażkami. Dzisiaj idąc za ciosem na warsztat wezmę sobie APB: All Points Bulletin, Global Agenda oraz Dust 514 (obecnie w trakcie produkcji), o którym trafnie przypomniał mi czytelnik (dzięki Garbol).
Jeśli chodzi o sieciowe strzelaniny, to zaraz po MMO, stanowią one mój drugi ulubiony gatunek gier. Nie jestem w tej dziedzinie może wielkim ekspertem, ale swoje widziałem i mogę się w tych sprawach dosyć swobodnie wypowiadać. Postanowiłem zatem sięgnąć po bardzo ciekawy temat. Chciałbym mianowicie odpowiedzieć na pytanie, czy strzelaniny zmierzają powoli w kierunku MMO.
Odświeżam gry na PlayStation 2 w najlepsze. Ostatnio naszła mnie ochota na strzelaninę z trzeciej osoby. Szukając idealnego połączenia taktyki z akcją kupiłem Conflict Desert Storm. Część pierwszą. Nie zapytacie, gdzie logika?
Zastanawiacie się pewnie, czemu mając do wyboru wydane później, bardziej dopracowane i po prostu lepsze kolejne odsłony serii kupiłem akurat „jedynkę”. Odpowiedź jest trudna do wyjaśnienia. Trafiła się akurat taka okazja, a i ubzdurałem sobie, że dobrze będzie zacząć przygodę z Conflictami od początku, bo może fabularnie będzie to miało jakieś znaczenie. Gdzie sens?
Przeczytałem ostatnio na naszym forum, że recenzenci gier komputerowych nie są konsekwentni i zamiast wystawiać adekwatne do poziomu danego produktu oceny, patyczkują się z gniotami, sztucznie zawyżając ich noty. Rzecz tyczyła się oczywiście Homefronta, agresywnie reklamowanej strzelaniny, która – delikatnie mówiąc – nie spełniła pokładanych w niej nadziei i spotkała się z chłodnym przyjęciem krytyków. Autor twierdzenia mógłby mieć rację, ale nie wziął pod uwagę faktu, że dzieło Kaos Studios prezentuje się kiepsko tylko wtedy, jeśli zestawimy go z najlepszymi przedstawicielami gatunku. W porównaniu do prawdziwych miernot, dla których zarezerwowany jest przedział od 1 do 4 punktów w dziesięciostopniowej skali, Homefront jawi się jako przykład tytułu z górnej półki. Udowadnia to doskonale gra Battle: Los Angeles, kolejny pierwszoosobowy shooter, który miałem okazję testować w ostatnich tygodniach.
Pierwsza gra z serii Prey była naprawdę dobra i choć ostatecznie okazała się mocno okrojona w stosunku do tego, co jej autorzy planowali kilkanaście lat wcześniej, to jednak do dziś niezwykle miło ją wspominam. Przygody Indianina Tommy’ego miały jedną zasadniczą zaletę: były pomysłowe i w wielu aspektach oryginalne. Bieganie po ścianach za pomocą świetlistych szlaków, możliwość korzystania z portali, zagadki związane ze zmianą grawitacji, a nawet przybieranie postaci ducha, by pokonać piętrzące się na drodze przeszkody – to właśnie te czynniki sprawiły, że kolejna strzelanina podejmująca temat walki z kosmitami, utkwiła mi mocno w pamięci. Nic zatem dziwnego, że podobnych atrakcji oczekiwałem po zapowiedzianej niedawno, drugiej odsłonie cyklu. Niestety, wczoraj okazało się, że sequel pójdzie w zupełnie innym kierunku.
Nie będę tego więcej ukrywać, bo strasznie brzydzę się kłamstwa i nie radzę sobie z wyrzutami sumienia – tak, tak, nie byłem ostatnio z Wami szczery i bardzo teraz tego żałuję. Ilekroć zabieram się za pisanie recenzji gry, najpierw sumiennie przechodzę ją do końca, a dopiero potem zabieram się za wyciąganie ostatecznych wniosków. Eksploatując Homefronta równocześnie przygotowywałem inny ważny projekt i nie mogłem temu pierwszemu poświęcić tyle uwagi, na ile w rzeczywistości zasługiwał. No i dostałem za swoje. Ogrom idiotyzmów wypisanych w poprzednim tekście zdyskwalifikował mnie w oczach wielu fanów strzelanin, a niesprawiedliwa ocena (tylko „sześćdziesiątka”) podważyła moją wiarygodność. Kiedyś byłoby to nie do pomyślenia, jednak stało się i teraz nadszedł czas, by naprawić błąd.
Homefront z pewnością nie zaliczał się do tytułów, na które czekałem, wręcz przeciwnie. Jeszcze dwa tygodnie temu w ogóle nie brałem pod uwagę kupna tej gry – z marcowych strzelanin interesował mnie wyłącznie drugi Crysis. Mimo tego produkt firmy Kaos Studios wylądował u mnie w domu. Zwyciężyła ciekawość – po długim namyśle zdecydowałem się sprawdzić jak ten mocno reklamowany, ale też ostro krytykowany w recenzjach produkt, prezentuje się w akcji. I choć w trakcie instalacji gry chciałem wyrzucić komputer przez okno, a jej autorów ponabijać na pal (powody opisałem tutaj), w końcu udało mi się to „cudo” odpalić. Zaliczyłem króciutką, bo czterogodzinną kampanię, zabiłem kilkuset wrogów i zapoznałem się z trybem multiplayer. Jakie wrażenia?