Gra Book of Demons, dzieło małego polskiego zespołu Thing Trunk, to produkcja tak mocno czerpiąca z magii pierwszego Diablo, że już na starcie ostrzegam - tytuł hitu Blizzarda pojawi się w tej krótkiej recenzji jeszcze wiele razy.
Book of Demons powstało jako pierwsza część cyklu nazwanego Return 2 Games. Autorzy bowiem wyszli z założenia, że wśród współczesnych produkcji mało jest gier z prawdziwego zdarzenia, takich jak 20 lat temu. Prawdziwych gier do grania, a nie do przeżywania filmowych przygód czy kupowania skórek do karabinów. Ambitny plan zakłada stworzenie siedmiu tytułów bazujących na różnych klasykach. Na start dostaliśmy papierowe Diablo.
O grze State of Mind studia Deadalic nie słyszałem w ogóle. Dopiero bardzo entuzjastyczna recenzja z jednym z ostatnich numerów magazynu Pixel skłoniła mnie do zainteresowania się tym tytułem. Ciekawy styl graficzny i dobra historia miały przyćmić budżetowe niedostatki. Czy się udało?
Ocena obok mówi jasno - State of Mind to dobra gra. Przy okazji jednak mam wrażenie, że ogromny potencjał w niej drzemiący nie został do końca wykorzystany, co postaram się zaraz udowodnić.
Druga wojna światowa, inwazja zmutowanych zwierząt i krwiożerczych zombie na usługach niemieckich dygnitarzy, porachunki mafijne, zdrady wieloletnich przyjaciół. Wydawać by się mogło, że tak wiele ciężkich motywów w tak niepozornej grze niezależnej to przepis na sromotną klęskę. Na szczęście, jeśli wszystko przedstawione jest w sposób wyłącznie humorystyczny i wypełnione parodią utartych stereotypów, rezultat stanowi naprawdę zjadliwy, wypełniony po brzegi stylem i miodnością deser po wysokobudżetowych produkcjach. Coś w stylu tytułowego cannoli, do którego nieposkromionych miłośników zalicza się protagonista Vinnie, notabene posiadający w swoim nazwisku właśnie sycylijski przysmak.
Praktycznie codziennie przeglądam nowe oraz nadchodzące tytuły, które są publikowane na platformie Steam. Istnieje bowiem bardzo duże prawdopodobieństwo, że mniejsze produkcje indywidualnych deweloperów zwyczajnie utoną w morzu dziesiątek cotygodniowych premier. W ten oto sposób kilka wiosen temu odkryłem Daydreamer, obłędnie prezentujące się, niesamowicie groteskowe dzieło autorstwa Rolanda Womacka. To właśnie oszałamiający art-design zachęcił mnie do zmierzenia się z grą i zdecydowanie jest on największą atrakcją psychodelicznej całości.
Panie i panowie ze studia Dontnod wyrastają na jeden z najciekawszych i najambitniejszych niedużych zespołów w świecie gier. Remember Me było fajną próbką pomysłowości deweloperów, o Vampyrze teraz mówi się dużo w kontekście "fajny, ale nie aż tak fajny, jak obiecano", zaś Life is Strange zaczarowało chyba wszystkich bez wyjątku. Chcąc umilić nam oczekiwanie na premierę drugiego sezonu francuscy czarodzieje zaoferowali nam darmowy prolog zatytułowany The Awesome Adventures of Captain Spirit. Moja reakcja? Merci beaucoup!
Ta trwająca mniej niż dwie godziny przygoda rozbudowuje świat poznany podczas przygód Max i Chloe. Captain Spirit to alter-ego Chrisa, chłopca mieszkającego w małym domku w stanie Oregon razem ze swoim tatą. Dzieciak bawi się w superbohatera używając do tego Potęgi Wyobraźni™, dzięki czemu codzienność nabiera żywszych barw. Jak się szybko okaże, Chrisowi jest to bardzo potrzebne.
Kiedyś zastanawiałem się czemu sklepikarze w grach są tacy bezwzględni. Bohaterowie ratujący świat i wykonujący misje dla danego miasteczka nie mają co liczyć na super promocje czy specjalne traktowanie. Sklepikarz widzi herosa upaćkanego w krwi najtwardszego potwora z głową lokalnego bossa w worku i ma odwagę powiedzieć, że nie sprzeda miksturki leczniczej taniej o jedną monetę. Ten element gier zawsze był dziwny i trochę mnie denerwował. Z drugiej strony życiowe doświadczenie pokazuje, że pani z osiedlowego sklepiku też pilnuje cen i jedyne na co sobie pozwala to wykiwać mnie na kilka groszy mówiąc, że nie ma jak wydać reszty. W każdym razie sklepikarze w gierkach to ciekawy fenomen. Dobrze, że stworzono grę poświęconą ich profesji. Tylko czy Moonlighter to coś więcej, niż stanie za kasą i ładowanie towaru na półki?
Odświeżone trzy pierwsze części przygód Dantego to podręcznikowy przykład, jak nie należy robić remasterów.
Jeśli liczyliście na to, że odrestaurowana trylogia Capcomu dostosuje się do wymagań współczesności, to czeka Was rozczarowanie. Devil May Cry HD Collection to jedynie pozorowany remaster, który nie oferuje praktycznie niczego ponad zmiany kosmetyczne. W stosunku do wydanej w 2012 roku wersji na konsole PS3 i X360 zmieniła się właściwie tylko rozdzielczość. To zdecydowanie za mało jak na dzisiejsze standardy i wymagania.
Tak, pewnie byłoby odrobinę mniej błędów, gliczy, płynność byłaby lepsza, ale za jaką cenę? Spróbujmy wyobrazić sobie, jak Kingdom Come Deliverance - gra zrobiona przez niewielkie studio trochę w duchu dawnych produkcji wytyczających odważnie nowe ścieżki - wyglądałaby jako głośno reklamowany tytuł AAA od jakiegoś z wiodących na rynku wydawców.
Niedawno recenzowałem pierwszy dodatek do Assassin’s Creed Origins. Wczoraj udało mi się skończyć następny i chciałbym się podzielić z wami odczuciami na świeżo po rozgrywce. Zadziwiające jak wiele Ubisoft potrafi zmienić, ucząc się z błędu swojego pierwszego produktu. Gdyby jeszcze tak przykładał się do innych projektów, jak to zrobił w przypadku Klątwy Faraonów, moglibyśmy przestać na nich narzekać.
Kiedy dowiedziałem się, że nowa odsłona mojej ukochanej serii Assassin’s Creed doczeka się dodatku pod tytułem Hidden Ones, byłem bardziej niż sceptycznie nastawiony. Z wypowiedzią na jej temat chciałem poczekać, aż sam sprawdzę zawartość dodatkową, ponieważ opinie są naprawdę podzielone.