Guardians of the Galaxy Deluxe Edition - Recenzje(34)
Abradab + Coma = Kashell. Recenzja debiutanckiej płyty
Limp Bizkit wraca po 10 latach. Recenzja albumu Limp Bizkit Still Sucks
Recenzja albumu Sleep Token - This Place Will Become Your Tomb. MNIAM!
40% NIN, 60% pop. Recenzja albumu Halsey - If I Can't Have Love I Want Power
Pożegnanie z Fear Factory - recenzja albumu Aggression Continuum
Trzy lata czekaliśmy na nowy album dowodzonej przez Jonathana Davisa ekipy. Korn właśnie wydał krążek zatytułowany The Nothing, a fani poznali odpowiedź na pytanie "czy zaskakująco udana poprzednia płyta była wypadkiem przy pracy?". Ta odpowiedź to "wszystko wskazuje na to, że nie był to przypadek, bo 13. album w karierze Korna znowu jest całkiem niezły".
The Nothing powstawał w trudnym okresie - w roku 2018, po 4 latach od rozwodu i po wielu narkotykowych problemach, zmarła żona Davisa. Wokalista, niczym rasowy artysta, swoją żałobę i cierpienie przekuł w muzykę. Album traktuje więc o pustce i mrocznych stronach ludzkiej egzystencji. Wydawałoby się więc, że ma szansę być innym od poprzedników, prawda?
Takiego albumu, jakim jest Fear Inoculum amerykańskiej grupy Tool, nie da się choćby wstępnie ocenić po jednym czy dwóch przesłuchaniach. Publikowane na wyścigi recenzje w dniu 30 sierpnia, kiedy miała miejsce premiera oczekiwanego od ponad 13 lat wydawnictwa, miały sens tylko w przypadku wnikliwych odsłuchów przedpremierowych. Mimo tego, że zapoznałem się z płytą wcześniej, to do napisania tekstu musiałem dojrzeć. Ale czym jest kilka dni "opóźnienia" wobec ściśniętych pośladów, jakie mieli fani przez dłużej niż dekadę?
Tool to chyba jedyny na świecie zespół grający muzykę z pogranicza metalu, rocka i artystycznych zapędów szalonego bajarza-mitomana, który jest w stanie wywołać taką sensację na rynku. Przez długie lata czekaliśmy, Maynard i koledzy na zmianę robili sobie jaja i mówili prawdę o powstającym dziele, twórcy memów mieli używanie, wyrastały clickbaitowe artykuły typu "co wiemy o nowej płycie Toola"... A gdy Fear Inoculum w końcu ujrzało światło dzienne, to natychmiast wskoczyło na pierwsze miejsca sprzedaży w dziesiątkach krajów, strącając ze szczytu gwiazdy pop w rodzaju Eda Sheerana i czy innej Ariany Grande. I wygenerowało przy okazji nowe memy.
Ile razy słyszeliśmy obietnice muzyków w stylu "nasz nowy album będzie w stylu X", albo "wracamy do korzeni, znowu gramy ciężką muzę" i tym podobne? Członkowie grupy Slipknot też są winni tego typu zagrywek, ale nawet ich najsłabszy album - All Hope Is Gone - ma na tyle dużo do zaoferowania, że wielu fanów wybaczyło im buńczuczne zapowiedzi. Oczywiście ci, którzy oczekiwali czegoś na miarę debiutu lub Iowy do tej pory byli niezadowoleni. We Are Not Your Kind, nowy album zamaskowanej ekipy, robi co może, by wszystkich fanów pogodzić. I dokłada od siebie tyle dodatkowej agresji, zaskoczeń i frajdy, ile się tylko da.
Szósty album Slipknota już jest sukcesem - świetne recenzje i rekordy sprzedaży ma zaliczone, muzycy są zadowoleni, fani w większości również. Ja należę do tej grupy słuchaczy, która na szczycie stawia album Vol. 3 - The Subliminal Verses, a do płyt z 1999 i 2001 roku w zasadzie nie wraca. Mój Slipknot to ten łączący tytaniczne riffy, niedźwiedzi wrzask, nastrojowe melodie i łagodny wokal. We Are Not Your Kind to mój Slipknot.
Tytuł tego wpisu jest tak prostolinijny, jak jego bohater. I gdybym pokusił się o napisanie recenzji tuż po premierze płyty, po może dwóch przesłuchaniach całości, wydźwięk byłby inny. Mniej pozytywny. Pozbawiony tytułu, posiadający minimalistyczną okładkę siódmy album grupy Rammstein, zaczyna przemawiać do słuchacza dopiero po dłuższym obcowaniu. Tak zresztą dzieje się z wieloma płytami, ale dopiero teraz czułem się gotowy, by o "białym albumie" Niemców napisać na blogu. A zatem - los!
10 lat, które minęło od premiery Liebe Ist Für Alle Da, zdaje się być niesłyszalne w muzyce zawartej na nowym krążku. Wątek został podjęty w miejscu, gdzie panowie przerwali zabawę poprzednim razem. I jednocześnie doświadczenie, jakie zdobyli po drodze (zespół Emigrate, solowy projekt Lindemann), bardzo mocno wpływa na to, jakim albumem jest płyta numer 7.
Tu miała pojawić się recenzja solidnego brytyjskiego post-punku (czyli na nasze: rocka granego przez niegdysiejszego punka) tworzonego przez Franka Cartera, ale plan został zmieniony, bo zupełnie przypadkiem na mym radarze pojawił się zespół Silver Snakes. Ten wywodzący się z Los Angeles kwartet (na scenie jest ich czterech, ale tak naprawdę SS to dziecko jednego faceta, Alexa Estrady) właśnie wydał swój czwarty album zatytułowany Death and the Moon, a ja momentalnie utonąłem w jego industrialnej głębi i postanowiłem się tym przeżyciem podzielić.
Silver Snakes zaczynali jako miły rockowy zespół, by na kolejnych dwóch płytach nabrać ciężaru i rozszerzyć swój muzyczny arsenał. Ale dopiero EPka z 2017, na której jest fajny cover utworu Come Undone, zrobiła się elektroniczna, kanciasta, syntetyczna i jednocześnie niepozbawiona swoistego garażowego pazura. W końcu przyszedł czas na nowy longplej, który ciężkimi buciorami włazi do bajora stworzonego przez Nine Inch Nails, a potem pogłębionego przez grupy Filter i Stabbing Westward, z dodatkiem współczesnego Gary'ego Numana. Wielce pozytywna niespodzianka!
Poza Wielką Brytanią, w Europie jest chyba tylko jeden kraj, który z powodzeniem wypluwa z siebie masę świetnych rockowych zespołów. Część z nich jako-taki rozgłos zdobyła (Deus), część radzi sobie coraz lepiej (Triggerfinger), a część znana jest raczej niewielkiej liczbie osób (Wallace Vanborn). Raketkanon wydali niedawno trzeci album, ale chyba nadal siedzą w dziale dla muzycznych hipsterów. Spróbuję to zmienić.
Raketkanon. O, jaka świetna nazwa! Oznacza, oczywiście, działo rakietowe i idealnie pasuje do typu muzyki granej przez czterech zdolnych facetów. Jest wybuchowo, drapieżnie, z potężną dawką szaleństwa i dosyć niecodziennie. Wszystkie trzy do tej pory wydane albumy charakteryzują się trzeba rzeczami: tytuły piosenek to zawsze imiona, teksty są bez sensu (to po prostu bełkot przypominający język angielski), a muzyka stoi w rozkroku między melodyjnym rockiem a post-alt-metal-punk-synth-core'em.
Zainspirowany tekstem fsma o najnowszej płycie Bring Me The Horizon, postanowiłem wtrącić swoje „trzy grosze” do burzliwej dyskusji na jej temat. Album zatytułowany „amo”, co po portugalsku znaczy „miłość” jest kolejnym otwarciem zespołu na nowe, jeszcze lżejsze niż wcześniej brzmienia, co w oczywisty sposób dzieli fanów.
Czytanie o albumach, które wywołują kontrowersje, jest ciekawe. Tym ciekawsze, im mniej emocjonalnie zaangażowany w twórczość zespołu jest czytelnik. Pisanie o takich dziełach też jest interesujące. Szósty album Anglików z Bring Me The Horizon - amo - jest właśnie taką płytą. Podzielił słuchaczy, udobruchał krytyków i zapewne wyśmienicie się sprzeda. A dlaczego? Bo jest przystępny i popowy, podczas gdy początki zespołu to darcie gęby i mocarne riffy. A ja, jako ktoś mało zaangażowany emocjonalnie, na to - sprawdzam!
BMTH poznałem względnie niedawno, bo trochę ponad rok temu. Byłem świadomy istnienia zespołu, ale wizerunek emo-chudzielców, co nie potrafią śpiewać, do mnie nie przemawiał. Przyznaję jednak, że album Sempiternal pokazał fajną równowagę między mocnym graniem, a spokojniejszą, nieco elektroniczną stroną muzyki. Młodszy That's the Spirit jeszcze wyraźniej skręcił w kierunku krainy łagodności. Trzy poprzednie płyty mnie nie obchodzą, a ta nowa, amo, mnie zaskoczyła. Pozytywnie.
Wielu z Was zapewne wie, że jeden z gitarzystów zespołu Rammstein, Richard Z. Kruspe, wypełnia sobie czas poza macierzystą formacją robiąc muzykę pod szyldem Emigrate. A jeśli do tej pory nie wiedzieliście, to teraz macie okazję, by nadrobić trzy płyty tego zespołu, łącznie z najnowszą - A Million Degrees - której dotyczyć będzie ten tekst.
Fajnie jest, jeśli solowe projekty muzyków kojarzonych z danym gatunkiem, wychodzą poza oczywiste ramy i proponują coś więcej. Rammstein jest głośny, kanciasty, raczej pozbawiony finezji, wszystko tam jest metalowe i płonie (nowej płyty spodziewamy się w przyszłym roku i sprawdzimy, czy germańska zabawa trwa dalej). Emigrate proponuje muzykę łagodniejszą, bardziej radiową, ale nadal zanurzoną w rocku i - okazjonalnie - metalu. Czyli niby to samo, ale jednak inaczej. I tylko po angielsku. I Richard śpiewa. No i raczej nie dla zatwardziałych fanów R+.
The Smashing Pumpkins to ekipa, która nigdy nie zdobyła naprawdę wielkiej popularności, ale od lat trzymają się swego i grają i nagrywają, mimo dramatów i mimo ego lidera. Billy Corgan kiedyś był alternatywny i zadziorny, dzisiaj przypomina trochę łysego wujcia trzymającego się blasków minionej chwały. No i podobno jest strasznie przewrażliwiony na własnym punkcie. Ale udało mu się dogadać z większością oryginalnego składu (ich ostatnia płyta do świetna Machina z 2000 r., potem były przerwy, powroty i nagrania różnej jakości) i dynie oficjalnie wróciły z nową płytą. Album jest króciutki, ale za to ma ogromny tytuł - Shiny and Oh So Bright Vol. 1/LP: No Past. No Future. No Sun.
Osiem nowych utworów i 30 minut muzyki to niewiele, ale lepiej pozostawić słuchaczy z niedosytem, niż przeładować ich nadmiarem twórczości. Podobna taktyka nieźle sprawdziła się na poprzednim albumie (tam utworów było 9, ale jeden to takie truchło, że mogłoby go nie być) i daje radę również tym razem.