The Smashing Pumpkins to ekipa, która nigdy nie zdobyła naprawdę wielkiej popularności, ale od lat trzymają się swego i grają i nagrywają, mimo dramatów i mimo ego lidera. Billy Corgan kiedyś był alternatywny i zadziorny, dzisiaj przypomina trochę łysego wujcia trzymającego się blasków minionej chwały. No i podobno jest strasznie przewrażliwiony na własnym punkcie. Ale udało mu się dogadać z większością oryginalnego składu (ich ostatnia płyta do świetna Machina z 2000 r., potem były przerwy, powroty i nagrania różnej jakości) i dynie oficjalnie wróciły z nową płytą. Album jest króciutki, ale za to ma ogromny tytuł - Shiny and Oh So Bright Vol. 1/LP: No Past. No Future. No Sun.
Osiem nowych utworów i 30 minut muzyki to niewiele, ale lepiej pozostawić słuchaczy z niedosytem, niż przeładować ich nadmiarem twórczości. Podobna taktyka nieźle sprawdziła się na poprzednim albumie (tam utworów było 9, ale jeden to takie truchło, że mogłoby go nie być) i daje radę również tym razem.
Gdy mowa jest o zespole względnie nieznanym i komuś zależy na tym, by inni się nim zainteresowali, to najprostszym sposobem jest uciec do szybkiego porównania z innymi grupami. Black Peaks w swojej tegorocznej odsłonie brzmi jak efekt upojnej nocy między Mastodonem i zespołem Soen, podczas której w tle leciały płyty Deftones. All That Divides to kawał solidnego albumu, który powinien trochę namieszać w alt-metalowym światku.
Grupę Black Peaks poznałem przy okazji niezłego debiutu zatytułowanego Statues. Srogie riffy, melodyjny śpiew i krzyki dały jasno do zrozumienia, że panowie lubią kombinować i łączyć kontrastowe dźwięki. Ale dopiero ten drugi album pokazał, że jego autorzy są gotowi atakować szczyty.
Bardzo nie lubię reggae. Ten gatunek muzyki mógłby dla mnie nie istnieć. Zdarza się jednak, że okazjonalne elementy dźwiękowe kojarzące się z plażami Jamajki jestem w stanie tolerować. Łódzki zespół Power of Trinity na swoich płytach łączył rock z delikatnym powiewem reggae. Nigdy w ich twórczość się nie zagłębiałem i jestem w stanie powiedzieć tyle, że ich drugi album (Loccomotiv, z dosyć znanym singlem Chodź ze mną, jest w przynajmniej połowie niezły). Pozostałe dwa po mnie spłynęły i nie wiem nic, nie znam się, nie interesuję się. Aż tu nagle i znienacka wjeżdża płyta numer cztery i okazuje się warta uwagi w zasadzie w całości. Ultramagnetic to bardzo miła niespodzianka na rodzimym rynku przystępnego gitarowego grania, na której krótką recenzję niniejszym zapraszam.
Wyznanie: Toola lubiłem od momentu, gdy po raz pierwszy usłyszałem ich twórczość. Z kolei A Perfect Circle nie chciało mi się poznawać, bo obraz hasającego w dłuuugiej peruce Maynarda zbytnio kojarzył mi się z rzeczami typu, tfu!, Nightwish. Jak się w końcu okazało - A Perfect Circle to zupełnie inne zwierzę. I bardzo dobrze! Mer de Noms i Thirteenth Step są dziś żelaznymi pozycjami w każdej alt-metalowej biblioteczce. Czy wydany po wieloletniej przerwie nowy album ma szanse na nowo zawładnąć duszami fanów?
Eat the Elephant to owoc wytężonego nieco ponad roku pracy, ale miłośnicy twórczości Billy'ego Howerdela i Maynarda Jamesa Keenana dobrze wiedzą, że piosenki wydane w ostatni piątek jako premierowy materiał tak naprawdę przeszły zdecydowanie dłuższą drogę. Podstawowa informacja: ta płyta jest bez wątpienia dziełem A Perfect Circle. Trik polega na tym, że A Perfect Circle to dziś zupełnie inny zespół. Kolejna ważna informacja: ten inny zespół daleki jest od skupiania się na tytanicznych riffach i bębniącej perkusji. Szatana tu mało, nastroju dużo.
W Polsce chyba nie wypada się chwalić, że się nie zna twórczości Czesława Niemena. Tego więc nie napiszę, ale przyznam się, że potrafię z głowy wymienić może ze cztery mega-hiciory, a żadnego z dziewiętnastu studyjnych albumów mistrza nigdy nie przesłuchałem. Z pomocą dla takich delikwentów, jak ja, przychodzi Krzysztof Zalewski. Fanem Czesława Niemena jest i postanowił go zaśpiewać na współczesną modłę. Efektem jest płyta Zalewski śpiewa Niemena, o której teraz przeczytacie. Krótko, bez obaw!
Szatan, seks, przemoc, narkotyki i jeszcze trochę szatana. Z tym wszystkim Marilyn Manson jako postać i jako muzyk kojarzony jest od samego początku, kiedy jeszcze ze swoimi Spooky Kids podczas koncertów masakrował halloweenowy makijaż i dekoracje. Od tego czasu minęło jednak mnóstwo lat i dzisiaj Manson to dojrzała persona, która serwuje dojrzałą twórczość. A przynajmniej tak być powinno, wszak Heaven Upside Down to już 10. album sygnowany marką Marilyn Manson.
Po świetnym, spójnym, klimatycznym (i nieco innym od poprzedników) albumie The Pale Emperor stało się jasne, że postać kompozytora Tylera Batesa dobrze wpłynęła na kreatywność Mansona. Heaven Upside Down też powstało we współpracy z Batesem, ale droga do premiery była dosyć długa i niespokojna. Pierwszym zwiastunem nowej płyty była minuta utworu zatytułowanego SAY10 wrzucona do internetu przed prezydenckimi wyborami w USA. Manson, jak wielu mu podobnych artystów, nie przepada za Donaldem Trumpem, i wydawało się, że nowa płyta będzie mocno nacechowana politycznie. Oryginalny tytuł krążka to właśnie SAY10, a jego premiera była zaplanowana na tegoroczne walentynki.
Arcane Roots odkryłem rok temu, o czym Was poinformowałem za pośrednictwem tekstu recenzującego EPkę Heaven & Earth. Poprzednie dzieła są ciekawe, ale zabrakło muzycznej łapy, która chwyci za fraki, siłą usadzi w fotelu i każe słuchać. Wspomniana EPka to zrobiła, a gdy pojawiły się pierwsze informacje o pełnoprawnym albumie numer dwa, czekałem (nie)cierpliwie. Płyta Melancholia Hymns objawiła się światu 15 września, a ja spędziłem z nią kilkanaście dni i jestem już pewien - to jest bardzo, bardzo dobry album.
Grupa Arcane Roots uprawia muzykę, którą sobie roboczo nazwałem "oczekiwanie na detonację". Firmowa zagrywka to budowanie utworu za pomocą łączenia spokojnych melodii, elektronicznego plumkania z dźwiękową eksplozją, w której riffy o ciężarze całego parku Yellowstone rywalizują z tektoniczną kawalkadą sekcji rytmicznej. Melancholia Hymns korzysta z tego patentu w sposób wyśmienity, ale panowie wyraźnie dryfują w kierunku atmosfery i nawarstwiania różnych dźwięków, niekoniecznie agresywnych. Cały album to 10 kompozycji, które można podzielić w proporcjach: 60% spokoju, 40% szatana.
Foo Fighters to fajny zespół. To słowo idealnie opisuje istotę FF - panowie nie są genialnymi kompozytorami, żadna płyta sygnowana tą marką nie została okrzyknięta arcydziełem, Dave Grohl daleki jest od bycia mianowanym najlepszym wokalistą lub gitarzystą. Mimo tego od ponad 20 lat świetnie sobie radzą w głównym nurcie rockowego grania, chwytliwe melodie porywają nowe rzesze fanów, a każde kolejne wydawnictwo zwraca na siebie uwagę. Wszystko dlatego, że to pierońsko fajny zespół jest. I te fajne chłopaki wróciły z fajną, nową płytą - Concrete & Gold. Fajnie?
Dave Grohl oczywiście jest fajny, ale jest kłamczuszkiem. Gdy wyczerpujący projekt Sonic Highways (świetny serial i gorsza, choć nadal - uwaga - fajna płyta zyskująca dużo właśnie dzięki produkcji HBO) dobiegł końca, Foo Fighters dali fanom prezent w postaci EPki Saint Cecilia (też fajnej) i za pomocą złotoustego Grohla ogłosili przerwę. Tymczasem ani Dave, ani jego piątka kumpli z zespołu, nie potrafią długo siedzieć bezczynnie. W tajemnicy tworzyli muzykę na album numer 9, którego pierwszym zwiastunem był utwór Run. Po wysłuchaniu premierowej piosenki w czerwcu (ach, jaki dobry teledysk!) mogłem stwierdzić tylko - kłam więcej, Dave. To dobre jest!
Rzucamy okiem na okładkę - Hydrograd nie ma klasycznego logo Stone Sour. Rzucamy okiem na skład zespołu (zakładając, że sprawdzanie wieści ze świata rocka nie należy do Waszej codzienności) - Hydrograd powstał bez udziału gitarzysty Jima Roota, basista zresztą też jest nowy. Czyli nowy start dla ekipy z 25-letnim doświadczeniem?
Wszyscy w ekipie, z Coreyem Taylorem na czele, twierdzą dokładnie to: Hydrograd to odejście od znanego Stone Sour, album bardziej klasyczny, rock'n'rollowy i hard rockowy do samego rdzenia. Taylor zdobył się nawet na wyznanie, że to najlepsza płyta, jaka nagrał od czasu pierwszego albumu Slipknot. No ale przecież każdy artysta uwielbia chwalić swoje nowe dzieło, szczególnie w okolicach jego premiery. Sprawdzam, panie Taylor!
Ostatni miesiąc był wypełniony ciekawymi muzycznymi premierami. W połowie marca pojawiła się nowa płyta Depeche Mode (bardzo fajna!), chwilę później Nergal zaczął udawać Nicka Cave'a (niestety za mało czasu poświęciłem Me and That Man żeby wyrobić sobie opinię), a jeszcze mamy wyrywający z butów Emperor of Sand autorstwa grupy Mastodon i świeżutki, świetnie brzmiący, krążek Ulver. Ja jednak skupię się na ósmej płycie Incubusa, zatytułowanej po prostu 8.
Dlaczego właśnie Incubus? W liceum twórczość chłopaków stanowiła ważną część mych muzycznych horyzontów i mam z nią związanych dużo wspomnień. Z czasem entuzjazm nieco opadł, ale emocjonalny związek z Incubusem pozostał, nawet gdy wydawali płyty słabe. EPka Trust Fall z 2015 roku zwiastowała powrót do solidnej rockowo-funkowo-energetycznej formy, której ucieleśnieniem miał się stać album 8. Płyta w całej swojej okazałości dostępna jest od piątku, zdążyłem się więc z nią całkiem dobrze zakolegować.