Mimo, iż na rynku oferowana jest już nowsza generacja popularnej konsolki SONY, to starsza wcale nie straciła na swej popularności. Nic dziwnego, skoro następczyni w przeciwieństwie do swojej poprzedniczki oferuje bardzo skromną bibliotekę gier. Sytuacja ta oczywiście może się zmienić, ale do tego daleka droga. Póki co, warto jest się przyjrzeć starszym tytułom, które mogą umilić nam czas.
Zdecydowana większość graczy, których znam ma/miało konsolę przenośną. Posiadanie urządzenia do odpalania małych, wciągających pozycji zwyczajnie kusi. Handheldy mają swój własny świat i własne marki, które różnią się od tych ze sprzętów stacjonarnych bradziej niż wielu z nas się to wydaje. Spotkamy na nich większy nacisk na czystą rozgrywkę, sporo „simowych” elementów, ciekawe sterowanie i RPGi z toną walk, i świetnych dialogów. Z tym i wieloma innymi pozytywnymi zjawiskami kojarzy mi się Game Boy, NDS czy PSP... Tym bardziej szkoda, że najczęściej lądują one na kanapie, fotelu, czy łóżku, tuż obok telewizora pod którym błyszczy się jakiś mocarz z bezprzewodowym padem.
To taka nierówna walka.
Tylko co począć będąc młodym, upartym mieszkańcem Polski i chcąc w pełni doświadczyć handheldowej gorączki, która wbrew pozorom wciąż jeszcze nie minęła?
Rzadko kiedy zdarza się, aby stworzona za pomocą suwaków, modyfikowanych statystyk lub zebranych elementów ekwipunku postać była w stanie równać się z herosem lub heroiną stworzoną od początku do końca przez autorów gry.
Nie inaczej jest w tym aspekcie w Final Fantasy Tactics. W każdym momencie możemy dodać do swojej drużyny giermka, którego potem wyszkolimy na złodzieja, rycerza, maga, mistyka, monka lub jedną z kilkunastu innych profesji. Szybko muszą jednak oni stanąć do walki o miejsce w drużynie z herosami stworzonymi przez Squaresoft. I są na straconej pozycji.
Szczwani twórcy gier często zastawiają na graczy pułapki. Wynajmują do tego najczęściej po kilkunastu wirtualnych zbirów, którzy zasadzają się w jakimś niespodziewanym miejscu i atakują znienacka samotnego herosa lub bohaterską drużynę. Najczęściej takie sytuacje zdarzają się w strzelaninach, ale spotkać je można także w niemal każdym taktycznym RPG-u jaki ten świat widział. Także w Final Fantasy Tactics, gdzie ostatnio przekupny Gaffgarion rzucił mi jakże mile widziane „wpadłeś w pułapkę!”.
Uwaga, spojlery odnośnie starcia w dalszej części tekstu!
Zręcznościowe wyścigi są naprawdę sobą, gdy szybko się nudzą przy mocniejszym ogrywaniu? Można odnieść takie wrażenie, gdy spędzi się kilkanaście godzin z Burnout: Dominator na PSP. To świetny tytuł w trudne dni, gdy wokół piętrzą się problemy, a człowiek szuka nawet najprostszych metod na relaks. W dziele EA łatwo taką chwilę oddechu znaleźć, choć na małym ekraniku handhelda dzieje się bardzo dużo. Problem w tym, że gra nie nadaje się na dłuższe posiedzenia.
Po pierwszych kilkudziesięciu minutach na twarzy gracza bawiącego się Dominatorem maluje się tylko zachwyt. Możliwość przejechania całego okrążenia na turbo, z zawrotną prędkością, pompuje adrenalinę i sprawia, że nie sposób się nie uśmiechnąć. Powrót do opcji nieskończonego ładowania paska „boost”, dzięki ryzykownej jeździe, jest strzałem w dziesiątkę, a przy okazji otwiera twórcom furtkę na podniesienie poziomu trudności. W końcu, aby być najlepszym trzeba opanować taką jazdę na granicy do perfekcji.
Wydane na PSX-a Final Fantasy Tactics jest przez wielu graczy otoczone kultem. Trudno dostępna, niesamowicie rozbudowana, wciągająca, dopracowana i poruszająca trudne tematy produkcja trafiła do nielicznych, ale i tak zyskała opinię jednego z najlepszych tytułów swojego gatunku. U mnie po raz pierwszy główny bohater, Ramza, zawitał dopiero w XXI wieku, gdy wśród platform do zabawy były nie tylko PC i PSX, ale też oferująca wiele PlayStation 2.
Kolejne wydane na PlayStation 2 odsłony serii Burnout utrzymywały niemal niezmiennie wysoki poziom i zapewniały godziny zabawy na najwyższym poziomie. Mając w pamięci czas spędzony przy odsłonach na dużej konsoli Sony z niecierpliwością czekałem na pierwszego takedowna z edycją na PSP.
I wtedy pojawił się Dominator. Druga i ostatnia gra z serii wydana na Portable, przez ojców-twórców nie uważana nawet za tytuł z głównego nurtu, a jedynie spin-off. To mogło wywołać pewne obawy.
Po wielu latach czytania o nowych odsłonach serii Armored Core, po kilkunastu przejrzanych recenzjach odsłon na różne platformy wreszcie zyskałem szansę, aby naocznie przekonać się jak wygląda sztandarowa produkcja From Software. Padło akurat na część wydaną na PlayStation Portable o podtytule „Formula Front”.
Od gier na konsole przenośne na ogół oczekujemy odpowiedniego dostosowania do zabawy w podróży. Robią tak przynajmniej posiadacze handheldów, którzy wykorzystują je z ich pierwotnym przeznaczeniem, aby grać z dala od domu i fotela lub kanapy. W takim przypadku można zrozumieć intencje twórców, którzy stworzyli od początku do końca kompletny produkt do zabawy w krótkich partiach.
Nie czuję się do końca dobrze z faktem, że recenzuję grę po ukończeniu ledwie kilku poziomów. Wina leży jednak tylko i wyłącznie po stronie twórców. W czasach kilkunastu premier w miesiącu nie mam ochoty bawić się z produkcją, która udaje długą i głęboką, a w rzeczywistości jest prostacką metodą wprawienia konsumenta w złość.
Wydane na PlayStation Portable Pursuit Force nie jest tytułem bardzo słabym. W kategorii efektownych zręcznościówek może zajmować wysokie miejsce, ale tylko w sytuacji, gdy kupiliście grę w Stanach Zjednoczonych. Wtedy docenicie długie poziomy, podejmiecie wyzwanie rzucone przez wysoki poziom trudności i będzie obserwować jak karkołomne pościgi urządza sobie główny bohater. Pozwolą wam na to rozmieszczone na planszy checkpointy.
Mój ulubiony twórca lekkich RPGów, czyli Falcom nie chce opuszczać PSP i zapowiedział Trails of Nayuta, kolejne RPG akcji na silniku Ys Seven. O ile Ys Seven nie należy do moich ulubionych części tej świetnej serii, tak wciąż jest bardzo dobrym tytułem, który ma potencjalnie bardzo dobry silnik. Czekam.