Polska przenośna rzeczywistość czyli smutny los handhelda - Cascad - 24 listopada 2012

Polska przenośna rzeczywistość, czyli smutny los handhelda

Zdecydowana większość graczy, których znam ma/miało konsolę przenośną. Posiadanie urządzenia do odpalania małych, wciągających pozycji zwyczajnie kusi. Handheldy mają swój własny świat i własne marki, które różnią się od tych ze sprzętów stacjonarnych bradziej niż wielu z nas się to wydaje. Spotkamy na nich większy nacisk na czystą rozgrywkę, sporo „simowych” elementów, ciekawe sterowanie i RPGi z toną walk, i świetnych dialogów. Z tym i wieloma innymi pozytywnymi zjawiskami kojarzy mi się Game Boy, NDS czy PSP... Tym bardziej szkoda, że najczęściej lądują one na kanapie, fotelu, czy łóżku, tuż obok telewizora pod którym błyszczy się jakiś mocarz z bezprzewodowym padem.

 

To taka nierówna walka.

 

Tylko co począć będąc młodym, upartym mieszkańcem Polski i chcąc w pełni doświadczyć handheldowej gorączki, która wbrew pozorom wciąż jeszcze nie minęła?

 

 

Krok pierwszy to porzucenie złudzeń na to, że będzie lepiej (sorry). W Japonii podróżowanie po kraju było nagradzane automatycznie ściągającymi się misjami do Dragon Quest IX – dzieci dawały ojcom DSi w delegacje, ci chowali je do walizki i wracali z zaciągniętą nową mapą (nie było innego sposobu na jej zdobycie). Jestem ogromnym optymistą, jednak nie śmiem nawet marzyć o podobnych patentach u nas. Jak wielkim hitem było to w Kraju Kwitnącej Wiśni pokazuje sam 3DS, którego jedną z kluczowych zalet jest system StreetPassów. Wchodząc do sklepu pewnej sieci można zdobyć bonusy do Bravely Default: Flying Fairy itd. Zdobywa się też nagrody za samo mijanie innych użytkowników tej konsoli. Pociągi i miejsca spotkań przypuszczalnie pełne są przecież przewożonych w kieszeniach 3DSów, szukających wi-fi, odnajdujących się i pozwalających zawrzeć nowe znajomości. Skoro w kraju liczącym 126 milionów ludzi sprzedano 32 miliony Nintendo DS, to śmiało można założyć, że każde wyjście z domu daje gwarancję natknięcia się na osobę z handheldem. Moc. Na samą myśl mam gwiazdy w oczach, jednak nie wierzę, że podobnie może być na Wartą, Wisłą i Odrą.

 

 

Czytając o takich rzeczach można się rozmarzyć i śnić o lepszym świecie, „nasza” rzeczywistość jednak nie jest lekka. U nas konsole przenośne to egzotyka trzymana w domu, dokładnie tam gdzie mamy też wygodnego pada i duży telewizor. Niektórzy zbyt szybko stwierdzają co jest lepsze i powierzchownie rzucają się w wir strzelania do HD-żołnierzy po Xbox Live, a inni starają się zbadać drugą stronę lustra, odpalając kolejną turę Tactic's Ogre, znęcając się na Laytonowymi zagadkami, i wystukując rytmy z Elite Beat Agents. Wszystko w zaciszu własnego domu, sprawdzając kątem oka co się dzieje w telewizji, lub dokończając trudną planszę przed snem, szukający najbardziej wygodnej pozycji do trzymania handhelda... wygląda to trochę smutno i na pół gwizdka.

 

Wygląda, ale takie nie jest. Od czasu kiedy zabójcze ceny (czyli do końca życia GBA) stały się nieco mniej zabójcze, a sprzęt bardziej konkretny, bez żalu można spędzać sporo czasu przy mniejszym ekranie. NDS i PSP pokazały nowy kierunek, wprowadziły też tonę pozycji, które zupełnie na serio są w stanie konkurować ze stacjonarnymi platformami. Żeby to zrozumieć trzeba jednak nieco innego podejścia i odrobiny serca. Patrzenie na całą sprawę przez pryzmat gier na telefony i iPhonowego szału macicy z pewnością w tym nie pomaga.

 

 

Tak - 3DS i Vita są drogie, nie zadzwonisz z nich, średnio ogarniają sieć, trzeba je często ładować i ich gry często mają nieprzystępne ceny, ALE to są świetne gry. Takie, których nie stawiamy koło dolarowych aplikacji, tak samo jak facebookowego social-gamingu nie oceniamy przez pryzmat Bioshocka. Nawet w zalewie portów pokroju Scribblenautsów, Final Fantasy czy The World Ends Without You na iOS nie powinniśmy ich traktować jako argumentu, że „posiadanie przenośki jest głupie, a ty jesteś głupi i infantylny” - zamiast tego zostańmy przy stwierdzeniu, że dobrze widzieć ciekawe produkcje na wielu platformach, po czym wróćmy do ogrywania ich jak należy – przyciskami i krzyżakiem.

 

Nasze serwisy internetowe także traktują sprawę po macoszemu, ludzie nie wiedzą o co chodzi, czemu to tyle kosztuje i tak właściwie to „co pan tam tak trzyma?”. Wejście do środka komunikacji miejskiej w 2012 roku i wzbudzenie małej sensacji (szepty młodych, spojrzenia starszych i gapienie się najstarszych) wyciągnięciem DSa, żeby dokończyć partyjkę w Geometry Wars to rzecz do której w Polsce trzeba się przyzwyczaić. Granie na wykładach też wzbudzi poruszenie, a przyniesienie takiego czegoś do szkoły równa się z kolejką tłustych, brudnych rąk z wymownym „daj pograć” na ryju... Gorzej niż afrykańskie plemiona widzące po raz pierwszy aparat.

 

Jako ogół nie mamy w sobie tej handheldowej kultury, jednak zamiast obrażania się na to, lepiej to zmieniać. Po co? Może po to, by za 40 lat, kiedy w końcu rozsypią się wszystkie obecnie jeżdżące po Polsce pociągi, wsiąść do niespóźniającego się przecinaka, wyciągnąć ówczesną przenośnia zabawkę i przyjaźnie zobaczyć jak połowa przedziału robi to samo, po czym wymienimy się z kimś Pokemonem nie widząc w tym nic niezwykłego. Marzenia.

 

Wiem, że dobrze jest spojrzeć na Zachód i stwierdzić jak to u nas jest źle, jednak zacofanie na wielu szczeblach kultury i techniki to konsekwencja takiej, a nie innej historii. Nie przenośmy jej jednak na fajne sprzęty. Musimy iść do przodu, a kurzące się handheldy to naprawdę smutny widok. Firmy ich odpowiednio nie promują, są nieprzystosowane do naszych realiów, unikane w mediach (co moim zdaniem jest skandaliczne) i deprecjonowane przez „poważnych graczy” i dzieci smartphone'ów – wciąż jednak potrafią się bronić.

 

I w moich oczach się bronią, a pogłoski o ich śmierci są dalece przesadzone.

 

.

Oppa.

Cascad
24 listopada 2012 - 19:54