Recenzja Horrifikland. Przerażająca przygoda. Myszka Miki
W co gracie w weekend? #318: Pozdrowienia ze słonecznych Karaibów
W co gracie w weekend? #287: Kingdom Hearts III - Sora, Donald i Goofy znowu razem
Recenzja filmu Krzysiu, gdzie jesteś? - mądry Puchatek i dorośli o małym rozumku
Jared Leto w reboocie/spin-offie serii Tron?
Pełen nowych scen zwiastun epizodu VIII Gwiezdnych wojen
W kwietniu tego roku pojawiła się informacja, która wywołała krzyk przerażenia z tysięcy gardeł fanów Star Wars. Firma Disney jedną decyzją wznieciła burzę w Internecie i doprowadziła do prawdopodobnie największego podziału miłośników tego uniwersum. Upływ czasu pozwala spojrzeć na sprawę chłodniejszym okiem, przyjrzyjmy się sytuacji.
Trzeba oddać Kingdom Hearts sprawiedliwość. Kilka tygodni temu krytykowałem grę i jej twórców, opisując swoje perypetie w rozczarowującym, kiepsko zaprojektowanym świecie Deep Jungle. A przecież nie jest tak, że dzieło specjalistów od jRPG-ów to tylko takie słabe i nieciekawe mapy. Sora, Donald i Goofy odwiedzają też znakomicie zaprojektowane poziomy, w których klimat wprost wylewa się z ekranu, a całość robi piorunujące wrażenie. Taki jest choćby Hollow Bastion.
Już dzisiaj do kin wchodzi "Czarownica" z główną rolą Angeliny Jolie. Czy jej nazwisko jest w stanie jeszcze spowodować, by tłumy waliły do kin? Zapraszam do premierowej recenzji.
Z nieba do piekła, taką podróż zafundowało mi Kingdom Hearts w ciągu pierwszych kilku godzin gry. Opisane jakiś czas temu zachwyty ustąpiły miejsca frustracji, zniechęceniu, poczuciu rozczarowania. Nie ma może na świecie gier pozbawionych słabych punktów, gorszych etapów czy mniej udanych rozwiązań, ale w przypadku produkcji Squaresoft i Disneya taki słaby element całej konstrukcji pojawia się zdecydowanie za szybko, a i całkowicie psuje wypracowywane wcześniej znakomite wrażenie.
Obraz "Mary Poppins" z 1964 roku to jeden z największych klasyków wśród musicali. Film swojego czasu osiągnął ogromny sukces komercyjny i został nagrodzony całą masą nagród, w tym pięcioma Oscarami. Jednak kto by wtedy pomyślał, że 50 lat później kina podbije produkcja opowiadająca o jego kulisach...
Od momentu ostatniej wizyty w siedzibie korporacji Shinra, partyjki Triple Triad w Fisherman’s Horizon, pokonania Lavosa, czy wizyty w zamku zamieszkiwanym przez 101 bohaterów minęło już naprawdę dużo czasu. Kolejne zmiany generacji nie przysłużyły się dobrze jRPG-om, o czym napisali trochę Pita i Kono, które z każdym kolejnym rokiem jakby słabły i traciły na znaczeniu. Sam przez rozmaite okoliczności na długo straciłem kontakt z tym fantastycznym gatunkiem. Szansę na powrót na stare śmieci dało dopiero Kingdom Hearts.
Lepiej chyba trafić nie mogłem. W każdym razie takie mam wrażenie po pierwszych kilkudziesięciu minutach zabawy. Stworzona w ramach współpracy Squaresoft i Disneya produkcja wygląda trochę jak wycieczka po muzeum, festyn na cześć znanych bohaterów i sentymentalna podróż w przeszłość w jednym. Znane postacie, budzące miłe skojarzenia motywy, uruchamiające wspomnienia mechanizmy i krajobrazy. Kingdom Hearts zaczyna się cudownie dla każdego, kto w czasach PSX-a ogrywał jRPG-i, kocha Final Fantasy, a jako dzieciak świetnie bawił się przy animacjach Disneya.
Przy okazji świąt można czasami sięgnąć po szarsze tytuły, które darzymy pewną dozą sentymentu. Gorzej, kiedy gra pozostawia po sobie niedosyt. Z jednej strony niewykorzystania drzemiącego w tytule potencjału, oraz tego, że nie powstanie kontynuacja mogąca ten błąd naprawić. Oto show radosnej destrukcji w akompaniamencie ryczących silników.
Kiedy trafiam na określenie "baśń dla dorosłych" przeważnie nie mogę pohamować swego entuzjazmu. Nie chodzi tu o rodzaj animacji zarezerwowany tylko dla dorosłych, a o filmy które są naprawdę dla wszystkich. Oglądając Zaplątanych dzieci z pewnością przeżyją kilka magicznych chwil, a starsi widzowie zostaną uraczeni świetnym humorem, cudowną realizacją i scenariuszem spójnym, dopracowanym, przemyślanym. Takim jaki warto docenić.
Szczerze - nie był to zbyt mocno reklamowany film, przynajmniej nie u nas, a szkoda bo Tangled zasługuje na uznanie, dużo uznania.
Kiedy, nie tak dawno temu, natknąłem się na informację o wykupieniu przez Disney studia LucasArts i zapowiedzeniu na 2015 rok kolejnej (siódmej) części Gwiezdnych Wojen wiedziałem, że wiele osób nie przejdzie obok tego obojętnie.
Co George Lucas zbudował to George Lucas zniszczył, wydoił i wykorzystał. Nie mam zamiaru jednak być kolejnym, który będzie mu to zarzucać, bo to naprawdę nie jego wina, że ludzie płacili za byle co ze Star Wars w tytule... Pewnie sam nie raz leżał na swej pościeli z podobizną Lorda Vadera, popijał drinka i dziwił się jakim cudem ten cały niespójny szajs może przynosić tak wiele profitów. Mimo to w sieci przeważają lamenty nad tym, że firma Myszki Miki może pogrzebać uniwersum mieczy świetlnych - nic bardziej mylnego, a żarty o udziale w nowej produkcji Justina Biebera i Seleny Gomes przestały być śmieszne już kilka minut po ogłoszeniu tej transakcji.
Disney kupił Lucasfilm za 4 miliardy dolarów. Już wszyscy o tym wiedzą. Są plany nakręcenia nowej trylogii Gwiezdne Wojny (Epizod VII w 2015 roku). O tym też już wszyscy wiedzą. Wraz z tymi informacjami otworzyła się nowa mega-brama, a z niej wylały się spekulacje, plotki, marzenia, życzenia. Pozwolę sobie skorzystać i zasugerować kilka odpowiedzi na pytanie: Kto powinien wyreżyserować nowe Gwiezdne Wojny? Kandydatów jest sporo.
Po pierwsze: Star Wars bardzo lubię, oryginalna trylogia jest mistrz, nowa trylogia ma swoje ewidentne braki, ale jako seria efektownych filmów z laserami sprawdza się fantastycznie. Jak wielu mam jednak nadzieję, że nowa nowa trylogia będzie zdecydowanie lepsza, niż Epizody I-III, a mając na uwadze fakt, że George Lucas ma (najpewniej) zamiar sterować wszystkim jako producent, a nie reżyser, to jest spora szansa na coś naprawdę ciekawego. Nasi rodzice mieli swoją część sagi, my mieliśmy swoją, więc niech nasze dzieci też mają swoją, a co!