Guardians of the Galaxy Deluxe Edition - Recenzje(34)
Abradab + Coma = Kashell. Recenzja debiutanckiej płyty
Limp Bizkit wraca po 10 latach. Recenzja albumu Limp Bizkit Still Sucks
Recenzja albumu Sleep Token - This Place Will Become Your Tomb. MNIAM!
40% NIN, 60% pop. Recenzja albumu Halsey - If I Can't Have Love I Want Power
Pożegnanie z Fear Factory - recenzja albumu Aggression Continuum
Oj, jaka smaczna jest nowa płyta Zalewskiego. Pamiętając bardzo ciekawy, niebanalny album Zelig sprzed 3 lat, należało się spodziewać, że kolejne dzieło Krzysztofa będzie warte uwagi, ale i tak zostałem pozytywnie zaskoczony. Jest sobie takie nie do końca namacalne, nieprzetłumaczalne na polski język, związane z muzyką słowo "groove" (no dobra, jeśli musiałbym znaleźć odpowiednik, byłoby to "bujanie"), które idealnie oddaje to, czym jest Złoto. To album pełen wysokiej klasy groove'u i znowu zostawia słuchacza z uczuciem niedosytu.
Nie będę tu przypominał Wam kim jest Krzysztof Zalewski i co robił w Idolu, z kim grał i kiedy wrócił na dobre. Możecie sobie przeczytać zalinkowaną powyżej recenzję Zeliga. Skupię sie na Złocie, bo w recenzji płyty to ona musi być głównym bohaterem. A tak się składa, że jest bohaterem, takim bardzo solidnym. W fikuśnym stroju, z peleryną i nadludzkimi mocami. Prawdopodobnie okaże się dla mnie najlepszą polską płytą tego roku, a przecież dopiero przed chwilą pojawiły się świetne nowe albumy Organka i Blindead. Dobre czasy nastały*, powiadam.
Stwierdzenie z tytułu tekstu, że Korn wraca do korzeni, było używane kilkakrotnie w ostatnich latach. The Serenity of Suffering to już 12. album w historii grupy, która od ponad 20 lat istnieje w zbiorowej świadomości. I co ciekawe, mimo ogromnego doświadczenia, jest to ekipa mająca pewien problem z dostarczaniem wysokiej jakości materiału przy okazji każdego kolejnego wydawnictwa. Czy nowy album to rzeczywiście echo sukcesów sprzed lat czy kolejne puste obietnice?
Chcecie poznać nowego wykonawcę? To zapraszam. Losers są brytyjską ekipą, która wskoczyła na mój radar jakiś czas temu przy okazji albumu And So We Shall Never Part (sprawdźcie, niezłe). Podobno to, co grają, przypięło im łatkę "electro rockers". Muzyczne gatunki są płynne, przenikają przez siebie, więc nie będę dywagował, czy faktycznie jest to najlepsze określenie. Na pewno musicie wiedzieć, że panowie używają całej masy elektroniki i syntezatorów, perkusja bywa prawdziwa, ale bywa też sztuczna, a eksplozje cyfrowego basu towarzyszą gitarowemu jazgotowi. Nowy album ekipy to świeżutkie wydawnictwo How To Ruin Other People's Futures, które niniejszym zaczynam Wam polecać.
Płytka została po części sfinansowana dzięki fanom - How To Ruin Other People's Futures powstawało we współpracy z serwisem Pledge Music i znowu (poprzedni album powstał tak samo) akcja zakończyła się sukcesem. Efektem końcowym jest 10 utworów, które twórcy określają mianem "najbardziej ponurej, agresywnej i intensywnej" w swojej karierze. Chcecie sprawdzić, co to znaczy?
Bywa tak, że się człowiekowi strasznie wkręca jakaś melodia. Czasami, niestety, jest to radiowy pudding usłyszany mniej lub bardziej przypadkiem. Innym razem - jak w przypadku Arcane Roots - jest to efekt znalezienia się we właściwym miejscu, we właściwym czasie. Miejscem było Spotify, czasem był powrót z krótkiego urlopu. Kliknąłem, posłuchałem i lekko oszalałem, a teraz chętnie się tym szaleństwem podzielę. Oto krótka recenzja wydawnictwa Heaven & Earth autorstwa Arcane Roots.
Grupa jest brytyjskim trio, które na szersze wody światowej muzyki wypłynęła dzięki organizowanej przez magazyn Kerrang! sesji nagraniowej z coverami z okazji dwudziestolecia Nevermind Nirvany. Ich cover Smells Like Teen Spirit możecie sprawdzić poniżej - dosyć odważnie poradzili sobie z klasycznym riffem. Panowie wcześniej mieli demówki udane występy na żywo, ale to właśnie 2011 roku rozpoczęła się powolna droga do międzyplanetarnego uznania, którego im szczerze życzę. Obecnie na koncie mają kilka małych wydawnictw i jeden pełnoprawny album Blood & Chemistry. Do większości nie mam jeszcze przekonania, bo brakuje im charakteru obecnego na najnowszej płytce, wydanej jesienią 2015 roku Heaven & Earth.
Jeszcze kilka lat temu zespół Chevelle nie istniał w mojej świadomości (może poza utworem The Red, który pewnie wielu z Was też zna), ale po premierze fantastycznej płyty La Gargola zacząłem nadrabiać zaległości. Okazało się, że chicagowskie trio to zdolne bestie i na każdym albumie jest coś wartego uwagi. Fani gitarowego grania powinni zatem czym prędzej poznać nowe wydawnictwo Chevelle, album The North Corridor, na którego krótką recenzję serdecznie zapraszam. Szatan!
Gdy słucham Chevelle, w głowie pojawia się okazjonalne, raz słabsze, raz mocniejsze, skojarzenie z Toolem. Podobny głos wokalisty i rytmiczne zagrywki przywołują echo słynnej grupy. Na szczęście Chevelle są zupełnie autonomicznym tworem, który dzielnie prze do przodu na poletku alternatywnego rocka i metalu. The North Corridor to kolejny przykład natchnionego rzemieślnictwa ze strony panów - 10 dziarskich kompozycji bez wyraźnie słabszych momentów.
Kilkanaście lat temu Garbage był zespołem płynącym na fali do portu "megagwiazdorstwo". Na pewno kojarzycie I Think I'm Paranoid ze świetnego albumu Version 2.0 lub tytułowy utwór do filmu o Jamesie Bondzie - The World Is Not Enough. Ekipa dowodzona przez Shirley Manson na początku XXI wieku straciła nieco na mocy i na znaczeniu, by zawiesić działalność na kilka lat. Garbage wróciło z nowym albumem w 2012 roku, ale dopiero tegoroczna propozycja - świeżutkie Strange Little Birds - brzmi jak pewny siebie powrót do sukcesów z końcówki lat 90-tych.
Ósmy studyjny album Deftones to świadectwo muzycznej dojrzałości. Gdy zespół zaczynał (długogrający debiut pt. Adrenaline wyszedł w 1995 roku), został szybko wrzucony do worka z grupami nu-metalowymi. Z czasem jednak panowie udowodnili, że są zupełnie innym typem bestii, czego najlepszym przykładem jest agresywno-elektroniczna płyta White Pony z 2000 roku. Później było różnie, ale wciąż drapieżnie, wielowarstwowo i w najgorszym razie dobrze. Aż w końcu dotarliśmy do kwietnia AD 2016, kiedy po kilku miesiącach od ujawnienia pierwszych informacji, w końcu światło dzienne ujrzał album Gore. A ja teraz będę udowadniał, że Deftones nie są w stanie nagrać złej płyty.
Tytuł wpisu mówi sam za siebie. Fever Daydream, debiutancki album grupy The Black Queen, to rzecz skrojona dla miłośników, tak modnych ostatnio, lat 80-tych. Napędzana syntezatorami, mroczno-taneczna petarda, o której zapewne jeszcze nie słyszeliście. Pozwólcie więc, że krótko Wam naświetlę czym jest zespół i czym jest ich dzieło.
Greg Puciato to wokalista momentami dosyć ekstremalnego zespołu The Dillinger Escape Plan. Joshua Eustis był częścią elektronicznego duetu Telefon Tel Aviv, grał również z Nine Inch Nails i Pusciferem, zaś Steven Alexander to doświadczony "techniczny", który współpracował z NIN, ale także z popową gwiazdką Keshą. Pierwsze wzmianki o wspólnym projekcie pojawiły się 3 lata temu, a konkretne dźwięki wypłynęły na szerokie wody internetu wczesną wiosną 2015 roku. Czujni poszukiwacze klimatów retro, electro, synth i ambient od razy zaznaczyli sobie w kajetach, że The Black Queen to coś, na co warto czekać.
Z zespołem Lipali po raz pierwszy zetknąłem się niemal dekadę temu, kiedy przypadkiem udało mi się obejrzeć kawałek koncertu zamykającego którąś tam z kolei edycję koszalińskiego festiwalu Generacja. Niewielki namiot, spory tłum i trzech facetów na małej scenie, którzy hałasowali jak cała armia metalowych hardkorowców. Jasne, Tomek Lipnicki już miał renomę i fanów wychowanych na płytach Illusion, ale dla mnie była to nowość. Spodobało mi się, kupiłem album Bloo i zostałem tzw. sympatykiem. W miniony piątek miała premiera nowego krążka grupy, więc wypada skrobnąć o nim dwa zdania. Lipali - Fasady. Zapraszam!
Maynard James Keenan to w świadomości wielu ludzi przede wszystkim wokalista progresywno-metalowego zespołu Tool. Z racji trwającej już niemal dekadę przerwy w wydawaniu nowych albumów z "macierzystą" formacją, pan Keenan skupia się na dwóch ważniejszych w tym momencie pasjach - robieniu wina i tworzeniu muzyki pod szyldem grupy Puscifer. Wiecie co to za twór? To kabaret, to wielogatunkowy miks, to zespół ciągle nabierający rozpędu, to rzecz, którą każdy szanujący się fan alternatywnego gitarowego grania powinien poznać. A właśnie teraz pojawia się (zaś od kilku dni dostępny jest w streamingu) trzeci długograj tego zespołu zatytułowany Money Shot, więc jest to doskonała okazja do zawarcia znajomości. Zapraszam na recenzję.