W dzisiejszym odcinku naszego niecodziennego przeglądu kulinarnego zajmiemy się stworzeniem jednego z efektowniejszych dań, które często wywołuje onieśmielenie u gości. Chaos w wydaniu Ratchet & Clank 2 jest przepisem stosunkowo prostym, ale jednocześnie wymagającym odrobiny cierpliwości i właściwego przygotowania. Co jest nam potrzebne, aby zamienić smutny ekran telewizora w błyszczący feerią barw od eksplozji i latających złotych śrubek multimedialny obraz?
W historii chyba każdej konsoli znajdziemy kilka tytułów, które są nazywane przez graczy/twórców/media „kamieniami milowymi” lub tzw. „pokazami mocy konsoli”. W ciągu ostatnich miesięcy trafiłem na dwa jakże odmienne przykłady takich produkcji. Na ich podstawie dość dobrze widać, gdzie leży podstawowy błąd osób odpowiedzialnych za takie projekty.
W czasach ciągłego, dynamicznego rozwoju technologicznego „nowoczesne” i „zapierające dech w piersiach” dzieła studiów deweloperskich są z góry skazane na zestarzenie się. Nie ma szans, aby gra, która w 1996 lub 2002 roku wyglądała obłędnie była tak samo postrzegana w 2012 roku. Dlatego też dany projekt powinien się bronić czymś więcej niż oprawą graficzną. Niestety nie zawsze autorzy mają pomysł na coś więcej niż tylko odpowiednią prezencję swojego dzieła.
Rachet & Clank trudno wpisać w jeden konkretny gatunek. Pierwsza odsłona była jeszcze połączeniem platformówki ze strzelanką, ale każda kolejna przesuwała tę granicę w stronę coraz większej liczby starć na wymyślne bronie z kolejnymi rzeszami nieprzyjaciół. Po kilkunastu godzinach spędzonych przy pierwszej części z dużymi nadziejami podchodziłem do kontynuacji.
Spodziewałem się kolejnych ciekawych gadżetów, zmyślnych modyfikacji dla Clanka i jak zwykle zakręconych projektów broni. Tym się wszak pierwsza część wyróżniała w czasach, gdy platformówki 3D jeszcze jakoś się trzymały. Poza tym, liczyłem na klasyczną strzelankę z elementami zręcznościowymi. I to w sumie wszystko. Spodziewałem się, że może jeden czy dwa razy autorzy mnie czymś zaskoczą, ale summa summarum będzie to po prostu klasyczna druga część świetnej gry.
Stworzony przez Deibus Studios i wydany przez Midway tytuł miał na pierwszy rzut oka wszystko na właściwym miejscu. Całość oparto o znany i lubiany koncept, który rzucał graczy na różne areny i zmuszał do wykonywania tam określonych zadań. Zabawie towarzyszyły dobra oprawa graficzna i świetny soundtrack, a gra oferowała wyzwanie i pozwalała się bawić zarówno niedzielnym graczom, jak i obeznanym w temacie wymiataczom. Mimo to dzisiaj niewielu o niej pamięta, a szanse na kontynuacje są mniej niż znikome.
Niektóre tytuły dość łatwo zdobywają przychylność graczy, którzy lubią wyzwania. Wśród nich sporą liczbę stanowią slashery, w których wysoki poziom trudności zmusza do wykazywania się nadludzkim refleksem, zręcznością i opanowaniem. Wszystko to tak na dobrą sprawę zaczęło się wraz z Devil May Cry. Jak dzisiaj prezentuje się jeden z ojców tego gatunku i stylu zabawy?
Produkcję Capcom trzeba zrozumieć. Trzeba zaakceptować jej założenia, poznać niuanse i wyuczyć się kilku technik. Dopiero wtedy przygody Dantego zaczynają bawić. Potwierdza to dobrze mój przykład. Pierwsze kilkadziesiąt minut gry było dla mnie mordęgą i doprowadziło do porzucenia DMC na kilka tygodni. Dopiero po pewnym czasie, z innym podejściem, odkryłem skrywane przez to dzieło japońskich twórców pokłady grywalności.
Wśród ogromnej liczby tytułów dostępnych na PlayStation 2 nie brakuje dużej grupy wyścigów zręcznościowych, które pozwalają bawić się przymrużeniem oka. Najczęściej jednak takie zmagania toczą się w miastach, na asfaltowych drogach wielkich metropolii. Na tym tle wyciągnięty jakby prosto z automatu Shox wybija się na pierwszy plan. Niestety, mało kto jest w stanie to docenić.
Produkcja EA Big była jedną z wielu znakomitych pozycji stworzonych przez to studio na popularną maszynkę Sony. Gracze dostali od tych twórców w krótkim odstępie czasu wykręcone wersje piłki nożnej, wyścigów skuterów śnieżnych, koszykówki, snowboardu, wrestlingu i futbolu amerykańskiego. Pojawiły się też wyścigi samochodowe reprezentowane przez trudne, ale i bardzo grywalne Shox.
Główny bohater cierpi na amnezję. Zostaje zdradzony i wplątany w polityczny spisek. Teraz próbuje udowodnić swoją niewinność. Autorzy taki koncept fabuły podają nam w formie strzelaniny z widokiem z pierwszej osoby. Czy w takim przypadku można mówić o jakiejkolwiek immersji?
Teoretycznie nie. Jeśli dodamy do tego jeszcze fakt, że tytuł ukazał się kilka lat temu i zawiera kilka przestarzałych już rozwiązań to tym bardziej będzie nam trudno uwierzyć, że w taką wirtualną rzeczywistość można się wczuć. A jednak, po kilku godzinach zabawy z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że „XIII” to nie jest kolejny interaktywny film.
Red Card Soccer jest przedstawicielem nieco zapomnianej dzisiaj szkoły gier piłkarskich, w których zasady były traktowane z przymrużeniem oka, a najważniejsza była dobra zabawa grających. Nie oznacza to jednak, że jest to diament, na który trzeba w tym momencie polować.
Jeszcze na przełomie wieków w segmencie gier piłkarskich nie brakowało różnych serii, które próbowały na odmienne sposoby wyróżniać się z tłumu innych. Jednym z ostatnich takich wyjątków, nim nadszedł czas molochów od Konami i EA, był właśnie produkt Midway, Red Card Soccer. Bardzo zręcznościowa sportówka, w której zawodnicy brutalnie faulują się na boisku i posyłają superstrzały w zwolnionym tempie, które wbijają golkiperów do bramki.
2011 rok był w moim przypadku inny niż ten tysięcy innych graczy. Nie zagrałem w Battlefielda, Skyrima, Dark Souls ani inny wielki hit wydany w ostatnich miesiącach. Teoretycznie taką opcję miałem, ale różne czynniki sprawiły, że w końcu spędziłem te kilkadziesiąt tygodni głównie przy grach na PlayStation 2 i inne konsole poprzedniej generacji. Stąd też lista podsumowująca ten rok będzie inna niż typowe top 10.
Bieżący rok nieuchronnie zbliża się ku końcowi i gdy tylko trwająca obecnie w najlepsze gorączka premier najgłośniejszych tytułów gier przeminie, zastąpi ją czas różnorakich plebiscytów i podsumowań. Tradycyjnie, wszystkie najlepsze nagrody zgarnie nowa odsłona „Call of Duty”, a część zainteresowanych – w tym i moja skromna osoba – rozpocznie narzekanie o niedocenienie prawdziwych pereł pokroju „Dark Souls”, dzięki czemu dopełni się coroczny rytuał. Zanim jednak to nastąpi, pragnę zachęcić Was do oderwania się na chwilę od podziwiania kolejnych zwiastunów gier, i zajmujących rozważań czy lubimy grać na siedząco, czy na leżąco oraz czy w którejś z najnowszych produkcji lepiej eksterminować wrogów wirtualnym kijem, czy pałką.
W zamian proponuję zabawę, którą zapamiętałem z jednego z for internetowych. Spróbujcie sobie przypomnieć jak przebiegała ostatnia dekada dla Was, jako graczy. Których tytułów oczekiwaliście? Co było największą niespodzianką? Jak wielki zachwyt wzbudzały nowinki technologiczne? A może mieliście chwile zwątpienia i porzuciliście na pewien czas granie jako hobby? Wybierzmy się razem w sentymentalną podróż w przeszłość przy pomocy niezbyt imponującego wehikułu czasu, który cofnie nas jedynie o dziesięć lat.