W rok po pojawieniu się Sailor Moon, producent zdecydował się wydać kolejną serię poświęconą Czarodziejce z Księżyca. Podobnie jak to miało miejsce w poprzedniczce, także i tu serial luźno opiera się na wydarzeniach znanych nam z mangi, zmieniając przy tym kilka istotnych faktów.
Pewnego dnia, ponad 12 lat temu, mój najstarszy brat wrócił do domu po pracy i przyniósł kilka magazynów. Głównie sportowych, jednak wśród tej sterty znalazł się pewien rodzynek – Komputer Świat Gry, numer 1-2/2000 (przypadek zupełny, od kogoś to dostał). Ja jako bardzo młody człowiek w sumie niespecjalnie się z tego rodzynka ucieszyłem i bardziej mi w głowie wciąż była piłka i to co z nią związane. W tamtym czasie na pececie już grywałem, ale – tu bez niespodzianki – głównie w World Cup 98. I wcześniej na słynnym pegasusie, albo na dodatkowych zajęciach w pracowni informatycznej. Ale żeby o tym czytać? Do tamtej pory mi to do głowy nie przyszło (z wyjątkiem epizodu z Clickiem! jakieś dwa lata wcześniej, ale to było podczas nudnej i wielogodzinnej podróży pociągiem – nie liczy się). W oczekiwaniu na kolejny numer Przeglądu Sportowego i Piłki Nożnej, do których pierwszeństwo mieli starsi domownicy, chwyciłem jednak za nowopowstałe czasopismo. Początkowo niechętny, wracałem do niego regularnie przez następne 12 lat.
Czemu teraz o tym piszę? Ponieważ już nie będzie do czego wracać. Cubituss (redaktor naczelny czasopisma przez ładnych parę lat) na swoim blogu napisał, że najnowszy numer KŚ Gry jest jednocześnie ostatnim z regularnego wydania (wpadnie mi w ręce najwcześniej jutro, stąd nie powołuję się na bezpośrednie źródło).
Szał na Czarodziejkę z Księżyca rozpoczął się w Polsce pod koniec poprzedniego stulecia i w moim przypadku okazał się pierwszym kontaktem z japońską animacją. Jako podrostek, wraz ze swoimi kumplami gorąco rozmawialiśmy na temat tego serialu, a za najbardziej spektakularną scenę uznaliśmy przemianę czarodziejek. Mimo oklepanego schematu działań walecznych dziewczyn, każdy odcinek oglądało się z ogromną przyjemnością. Tak przynajmniej było kiedyś.
Mario powrócił na szklany ekran telewizora, pojawiając się tym razem pod własną marką w 1985 roku, na bardzo popularnej w tamtych czasach konsoli Famicom/NES. W kolejnych latach został wydany również na inne platformy, a jego kult rozrósł się do tego stopnia, że nie tylko stał się flagową maskotką Nintendo, ale i w znacznym stopniu wyszedł poza branżę gier wideo.
Gra zazwyczaj jest produktem jednorazowym. Podobnie jak film, czy książka, chociaż wydaje się, że do nich częściej wracamy. Jeśli dany tytuł nie ma dobrego trybu multiplayer, przechodzimy ją raz. Kiedy tak naprawdę dobrze jest powrócić do gry?
Każdy z nas ma swoją niekoniecznie ulubioną grę,a le taką, której nie może wyrzucić z pamięci. Może to być jedna pozycja, może być ich kilka. Może to być także cykl lub produkcje określonego twórcy. Zazwyczaj jest to tytuł, który przyniósł nam najwięcej rozrywki lub najsilniejszych emocji. Gra, która zmieniła coś w nas. Nie tylko w nas jako graczu, ale także jako człowieku.
Sięgając pamięcią, mógłbym takich pozycji wymienić zaledwie kilka. Trzy, może cztery. Pewnym byłbym zaledwie połowy z nich. Zastanawiałbym się, co w tych tytułach było ważniejsze. W jakim momencie swojego życia się na nie natknąłem, że nie potrafię o nich zapomnieć. Jednak wiem, które z nich naprawdę zostawiły na mnie swoje piętno...
Lata '80te to przepiękna kopalna muzyki . Wystarczy tylko sięgnąć, przyjrzeć się, dobrze poszukać. I zacząć się zachwycać tymi pięknymi patentami muzycznymi, uroczymi refrenami, zagrywkami, których już nigdzie nie spotkamy. Te czasy już nie powrócą, ale my możemy do nich powrócić, w poszukiwaniu prawdziwych pereł. Już lekko zakurzonych, leżących po piwnicach starych płyt Kylie Minogue, figlarnie uśmiechającej się do nas z praktycznie każdej płyty. Nie uciekajcie, dajcie się uwieść tamtym czasom, w których "girls just wanna have fun", a "people are people".
"Gejming, jaki pamiętam" nie jest serią z punktu widzenia każdego gracza. To tylko krótki rzut okiem na to, co spędzało mi sen z powiek w przeszłości. Ale nie przeszłości, która ma stanowić 2 czy 3 lata wstecz. Myślimy o późnych latach 90' oraz początku nowego milenium. Na ten właśnie okres przypadały wydarzenia, które ukształtowały moją kulturę grania i rozumienia gier. Tzar: Ciężar Korony dotarł do mnie dzięki jednemu z czasopism z grami, jakie kiedyś kupowałem. Był to, nawiasem mówiąc, jedyny przez jakiś czas kanał zdobywania gier.
Rodzina Addamsów z miejsca zyskała sobie sympatię czytelników oraz widzów. Nic dziwnego, że postanowiono wykorzystać ją również w grach. Jako, że dziś jest Halloween postanowiłem przypomnieć wam o pewnej, wiekowej i przepełnionej czarnym humorem grze, będącej tak samo jak pierwowzór parodią ówczesnych horrorów.
Dawno, dawno temu, za siedmioma górami, za siedmioma lasami istniało sobie studio SCS Software, które równe dziesięć lat temu znalazło w świecie elektronicznej rozrywki pewną niszę. W ten oto sposób stworzyli pewnego rodzaju symulację kierowcy ogromnego, osiemnastokołowego tira. Produkt ten mimo niedopracowania i niskiego budżetu zdołal się jednak przebić i zyskać niemałą rzeszę fanów. Idąc za sukcesem, twórcy postanowili poprawić formułę w kolejnych, systematycznie wydawanych kontynuacjach. Po drodze zdecydowali się na pewien odłam, tworząc tym samym drugą, aczkolwiek bliźniaczą serię. Różnice obu dotyczą w głównej mierze lokalizacji. W przypadku 18 Wheels of Steel zwiedzamy zakątki Ameryki, zaś w Euro Truck Simulator, jak nietrudno się domyślić Europy.