Relacja z koncertu Petera Gabriela w Łodzi (12.05.2014) - Słowo na niedzielę(35). - Bartek Pacuła - 24 maja 2014

Relacja z koncertu Petera Gabriela w Łodzi (12.05.2014) - Słowo na niedzielę(35).

Peter Gabriel to artysta wyjątkowy. Mój ulubiony członek Genesis, wybitny solowy wokalista, wielki człowiek. Zachęcam do przeczytania relacji z koncertu (i dnia pełnego wydarzeń nadprzyrodzonych) tego artysty, który odbył się w maju w Łodzi!

Wieczór pełen cudów – tak można by określić dzień 12 maja tego roku. Bo właśnie tego dnia zdarzyły się aż trzy cuda. Ci bardziej zorientowani koncertowo melomani wiedzą, że właśnie 12.05.2014 roku odwiedził nas nie kto inny, jak wielki Peter Gabriel. Ten (ekehm… lepszy) ex-wokalista Genesis, autor kilku doskonałych płyt solowych (III, Passion… czy So) przyjechał do łódzkiej Atlas Areny, by w ramach trasy Back to Front zagrać zgromadzonej tam publiczności cały materiał z Sio właśnie. Zanim jednak udałem się na Atlas Arenę miałem okazję pobyć w Łodzi dwa dni, podczas których zwiedzałem to piękne (naprawdę – i mówię to jako Krakus) miasto. W końcu nadszedł moment koncertu. Szedłem sobie (z tatą) do bramki wejściowej, wyciągnęliśmy kartonik, w którym mieliśmy schowane bilety i sprawdziliśmy gdzie konkretnie powinniśmy się udać. Dosłownie 30 sekund później sięgnęliśmy znowu po bilety… a tych już nie było. Krew odpłynęła mi z twarzy, nie mogłem uwierzyć w to, co zobaczyłem – a raczej czego NIE zobaczyłem. Bo tych biletów naprawdę nie było. Staliśmy tak z tatą załamani kilka chwil, rozmyślając o tym, że straciliśmy szansę na zobaczenie mistrza 10 sekund przed wejściem na halę koncertową. To co potem nam się przytrafiło można nazwać fartem, który spotyka głupich, ale okazało się, że nasze bilety były kupowane przez internet – a co za tym idzie – Pan w kasie mógł je nam powtórnie wydrukować. I tak oto spotkał nas cud nr 1. Na kolejne niesamowite wydarzenie nie trzeba było długo czekać. Gdy już siedzieliśmy spokojnie i czekaliśmy na koncert przyszła grupa ludzi (rodzina), która w bardzo „zgrabny” sposób próbowała się przedostać na swoje miejsca, depcząc przy okazji po mnie i moich rzeczach. Minutę później jeden koleś z tej rodziny, siedzący dokładnie obok mnie szturchnął mnie w ramię. Odwróciłem się i zobaczyłem swojego kolegę z gimnazjum, którego nie widziałem ponad cztery lata. Tymczasem on siedział dokładnie obok mnie, choć w Atlas Arenie zgromadzonych było ponad 13 tys. ludzi. I to było już drugie niesamowite wydarzenie tego dnia. A jakie było trzecie? Koncert Gabriela. Bo wierzcie lub nie, ale koncert był naprawdę znakomity.

Samo wydarzenie rozpoczęło się dość nietypowo – ot, jakiś mały, śmieszny ludzik, który pięć sekund później okazał się być Peterem Gabrielem, wyszedł na scenę jak gdyby był jakimś technicznym, który musi coś przed występem gwiazdy poprawić i zaczął mówić (również po polsku – to staje się już tradycją, że artysta używa języka, który panuje w kraju odwiedzanym przez niego) do publiczności. Zapowiedział nam, że przed jego występem pojawią się, w roli suportu, dwie dziewczyny, które występują z nim podczas „właściwego” koncertu (do tego jeszcze wrócę, bo jest o czym mówić!). Szwedki Jennie Abrahamson oraz Linnea Olsson, bo to właśnie o nich mowa, dały naprawdę dobry występ – potrafiły zupełnie same, dwie malutkie kobiety na ogromnej scenie, oczarować te 13 tys. widzów swoimi utworami. Nie było to nic BARDZO niesamowitego, ale muzyka była naprawdę przyjemna (dziewczyny mają naprawdę świetne głosy) i, co nawet ważniejsze, bardzo dobrze nagłośniona. Wszystko to odbyło się przy zapalonych światłach, co dało zupełnie inne, nowe odczucia koncertowe. Po ich krótkim graniu na scenie ponownie pojawił się Gabriel, który zakomunikował, że nadszedł czas na koncert. Peter to nie jest jednak typowy artysta, więc i jego występ taki być nie mógł. Dowiedzieliśmy się, że koncert zostanie podzielony na trzy części (jak posiłek): akustyczną przy zapalonych światłach (przystawka), elektryczną (danie główne) oraz materiał z płyty So (czyli deser). Po tej intrygującej zapowiedzi (nigdy nie byłem na koncercie, który zacząłby się tak przedziwnie) Peter Gabriel zasiadł do fortepianu, a na scenie pojawiali się kolejni muzycy (w tym doskonały Tony Levin, członek King Crimson i The Crimson ProjeKct, którego miałem okazję już widzieć na żywo na koncercie tej ostatniej grupy). Tak jak obiecał Peter światła były przez cały czas trwania „przystawki” włączone, co było świetnym zabiegiem – pozwoliło bezboleśnie „wejść” w koncert i przybliżyć widownię do muzyków, którzy wyglądali raczej jak na jakiejś próbie przed koncertem. Usłyszeliśmy wtedy m.in. Come Talk To Me i bardzo dobre Shock the Monkey, a gdy publika weszła w końcu w odpowiedni rytm światła zgasły i byliśmy świadkami podawania „dania głównego”. Podczas tej środkowej części zostały zagrane m.in. największe przeboje Gabriela z pierwszych czterech solowych płyt (So jest piątym solowym krążkiem w dorobku tego artysty), w tym poruszające Solsbury Hill, bardzo fajne Secret World czy (niestety delikatnie rozczarowujące) No Self Control. Na zakończenie tej części dostaliśmy również coś nowego – kawałek Why Don’t You Show Yourself, który traktował o religii. Został on zaśpiewany w duecie z jedną z dziewczyn i wypadł fantastycznie – również dzięki niej. Po tym kawałku nadeszła pora na to, na co wszyscy czekali – „deser”.

So to wyjątkowa płyta spośród wszystkich sygnowanych nazwiskiem Gabriela. Z jednej strony pomyślana została jako dzieło stricte komercyjne (najlepiej będzie porównać ją chyba do Black Albumu Metalliki). Z drugiej zaś jest to album naprawdę świetny, różnorodny, dobrze przemyślany i angażujący. I dokładnie tak było tego dnia podczas koncertu. Gabriel śpiewał wszystko z sercem, skacząc, tańcząc, biegając, grając – ileż energii było (i chyba ogólnie jest) w tym facecie! Na dodatek świetnie z muzyką i zespołem „współpracowały” światła, tworząc razem niesamowity, i co ważniejsze – koherentny w tym wszystkim, spektakl. Każdy kolejny utwór był naprawdę znakomicie odegrany (muzycznie i świetlnie), zaczynając od początkowego Red Rain (tak, na scenie wtedy było krwiście czerwono), idąc przez hitowy kawałek Sledgehammer, a na In Your Eyes kończąc. Chociaż na całym So są dwa kawałki, których zupełnie nie czaję, to reszty słuchało się z niekłamaną przyjemnością. A trzech z nich – z prawdziwym zachwytem, któremu dorównywało tylko podobne wrażenie odczute podczas niektórych piosenek McCartney’a i Watersa z Warszawy. Mówię o wspomnianym już Sledgehammer, a także o Don’t Give Up i Mercy Street. Ten pierwszy jest piosenką tak energiczną i skoczną, że nie mógł on nie wyjść podczas tego koncertu. Większe obawy miałem jednak z pozostałą dwójką – są to utwory intymne, operujące co prawda odpowiednią przestrzenią i mocą, ale wynikającymi z intymności właśnie. Jak się okazało zupełnie niepotrzebnie się martwiłem. Zarówno Don’t Give Up, jak i Mercy Street wypadły FENOMENALNIE, stając się dla mnie „tymi” momentami koncertu. Warto tutaj napisać, że Don’t Give Up był oryginalnie wykonywany w duecie ze znakomitą Kate Bush. Ciężka to „rywalka” to przeskoczenia, ale – wiem, że to może zabrzmieć dla niektórych jak herezja, ale takie są fakty – Jennie Abrahamson, która zaśpiewała linię Kate, zabrzmiała tak samo dobrze (a dla niektórych nawet lepiej) co „oryginał”. Jak już mówiłem obie Szwedki mają niesamowite głosy – a podczas Don’t Give Up Jennie pokazała to z całą swoją mocą.

Na sam koniec Peter z zespołem wyszedł na scenę raz jeszcze, grając na bis m.in. kawałek Biko (prośbę o ten utwór dało się słyszeć przez cały czas trwania koncertu), po polsku podziękował swojemu zespołowi i zniknął już na dobre tego dnia ze sceny, zostawiając dla fanów mnóstwo świetnych wspomnień. Nie wszystko jednak było perfekcyjne. Po pierwsze – z każdym kolejnym daniem nagłośnienie było co raz gorsze – osiągając swe apogeum szajsowatości podczas „deseru”. Szkoda, bo nagłośnienie dziewczyn podczas ich występu było obiecujące. Ba! Nawet to, co mogliśmy usłyszeć podczas mocnej części elektrycznej było naprawdę przyzwoite. Jednak umiejętności ludziom odpowiadającym za nagłośnienie starczyło tylko do tego momentu. Po drugie – chociaż występ Gabriela był świetny, to do wspomnianych już koncertów Watersa i McCartney’a, którzy byli doskonali, odrobinę mu zabrakło. Nie mówię tu o poziomie artystycznym oczywiście, ale o sferze show -  czasami jakieś światło gdzieś ustawiło się nie tak ja trzeba, gdzie indziej muzyka nie współgrała tak idealnie ze spektaklem świetlnym jak można by sobie tego życzyć. I po trzecie – bardzo nie spodobało mi się zastosowanie telebimów na bokach sceny jakie miało miejsce podczas tego wydarzenia. Normalnie powinny one pokazywać zbliżenia artystów, różne ujęcia, których z naszych miejsc nie zobaczymy. Gabriel wymyślił to jednak inaczej  - ekrany były wykorzystane jako element artystyczny – pojawiały się na nich dziwne obrazy, kolory itd. Mi osobiście to nie odpowiadało, gdyż wolałbym w tym miejscu zobaczyć muzyków z bliska. Są to jednak wady zupełnie znikające w obliczu potęgi muzyczno-artystycznej, którego byłem świadkiem. Peter Gabriel to wielki człowiek, wspaniały artysta i znakomity muzyk – a w wersji live prezentuje się równie dobrze.

Poprzednie wpisy o Peterze Gabrielu:

Unboxing rocznicowego kolekcjonerskiego wydania płyty So

Mój fanpage na FB Music to the People.

Poprzednie wpisy niedzielne:

Tekst o Eurowizji 2014

Suchy Chleb Dla Konia – sylwetka zespołu

Bartek Pacuła
24 maja 2014 - 17:00