Recenzja płyty Silver Snakes - Death and the Moon. Coś nowego dla fanów Nine Inch Nails - fsm - 8 maja 2019

Recenzja płyty Silver Snakes - Death and the Moon. Coś nowego dla fanów Nine Inch Nails

Tu miała pojawić się recenzja solidnego brytyjskiego post-punku (czyli na nasze: rocka granego przez niegdysiejszego punka) tworzonego przez Franka Cartera, ale plan został zmieniony, bo zupełnie przypadkiem na mym radarze pojawił się zespół Silver Snakes. Ten wywodzący się z Los Angeles kwartet (na scenie jest ich czterech, ale tak naprawdę SS to dziecko jednego faceta, Alexa Estrady) właśnie wydał swój czwarty album zatytułowany Death and the Moon, a ja momentalnie utonąłem w jego industrialnej głębi i postanowiłem się tym przeżyciem podzielić.

Silver Snakes zaczynali jako miły rockowy zespół, by na kolejnych dwóch płytach nabrać ciężaru i rozszerzyć swój muzyczny arsenał. Ale dopiero EPka z 2017, na której jest fajny cover utworu Come Undone, zrobiła się elektroniczna, kanciasta, syntetyczna i jednocześnie niepozbawiona swoistego garażowego pazura. W końcu przyszedł czas na nowy longplej, który ciężkimi buciorami włazi do bajora stworzonego przez Nine Inch Nails, a potem pogłębionego przez grupy Filter i Stabbing Westward, z dodatkiem współczesnego Gary'ego Numana. Wielce pozytywna niespodzianka!

Płyta składa się z 11 utworów, z czego dwa - wedle słusznej szkoły mistrza Trenta Reznora - to soczyste instrumentale. Pierwsza połowa albumu to 5 bardzo konkretnych, bardzo drapieżnych i dynamicznych numerów. Wrzucony na początek singlowy Smokedance popisać się może prostym rytmem i brzmieniem perkusji kojarzącymi się z Heresy NIN. W kolejnym utworze sekcja rytmiczna robi się jeszcze bardziej nieludzka i "popsuta" tu z kolei przywołując echa Year Zero. Sliver Snakes nie pozwalają jednak zapomnieć, że ta muzyczna machina ma podłączone do prądu gitary - Wool w trzydziestej sekundzie atakuje cudownie metalicznym riffem, który z czasem przeradza się w klasyczne rockowe łojenie. Cały utwór zresztą skutecznie wykorzystuje motyw dokładania kolejnych warstw instrumentów w kolejnych partiach.

Od numeru piątego album robi się jeszcze ciekawszy. Eclipse brzmi jak zagubiona piosenka Stabbing Westward, przeniesiona w czasie z 1996 roku, pozbawiony wokalu utwór Mescaline (swoją drogą, świetny) dzieli płytę na pół - potem znajdzie się miejsce na trzy spokojniejsze numery, w których nadal jest dużo industrialnych detonacji (Black Fire ma świetny riff towarzyszący oszczędnemu, syntetycznemu beatowi, a np. Lavender zaskakuje ślicznym, delikatnym, żeńskim wokalem i eksplozją hałasu w drugiej części). Wszystko to zaś prowadzi do deseru w postaci Gone is Gone, który łączy wszystko to, co usłyszeliśmy wcześniej, w jedną, zacną, sześciominutową paczkę - przepuszczony przez komputer rytm, oszczędny wokal, tłusty riff i dokładanie kolejnych poziomów dźwięku, aż do ostatecznej autodestrukcji.

Silver Snakes w swoim najnowszym wydaniu to samo mięso dla wszystkich fanów tego typu grania, które było w tym tekście wymieniane nie raz i nie dwa. Jeśli trochę zasmucił was fakt, że Nine Inch Nails ostatnio produkowali tylko EPki i pragniecie czegoś konkretniejszego, to właśnie pojawiło się muzyczne danie, które zaspokoi wasz głód. Death and the Moon to album dobrze trafiający w moje gusta - odpowiednio dużo pazura i bałaganu, by dało się odczuć dzikość, ale całość jest świetnie zagrana i nagrana, i nic nie jest dziełem przypadku. Czyżby jedna z lepszych płyt tego roku?

fsm
8 maja 2019 - 19:23