Mnóstwo jest piosenek, które zapadają nam w pamięć. Większość z nich pamiętamy, bo przypadają nam do gustu. Część, choć tego nie chcemy, pozostaje w naszym mózgu, ponieważ są zwyczajnie koszmarne. Jest jednak specjalna kategoria piosenek, które potrafią wwiercić się w naszą głowę z siłą i precyzją wiertarki udarowej – mówię o piosenkach, które są tak głupie, że najpierw oglądamy je, bo ktoś polecił nam je jako zabawną rzecz („Ej, stary. Rozkmiń jaka ta piosenka jest głupia!”). Następnie liczba naszych odsłuchów znacznie wzrasta, bo nie możemy uwierzyć, że ktoś nagrał coś takiego. A potem, zanim sobie zdamy z tego sprawę, taka piosenka zostaje już z nami na zawsze – i wtedy jest już po nas. Zapraszam na kolejny niedzielny wpis, w którym pokazuję swoją ulubioną piątkę piosenek, które z jakiegoś powodu są kosmicznie głupie, lecz również hipnotyzujące.
Są takie soundtracki, które zaczynają żyć własnym życiem – i to pomimo wielkości samych filmów, którym towarzyszyły. Takim dziełem są bez wątpienia soundtracki z Gwiezdnych Wojen, gdzie każdy bez problemu rozpozna Imperial March czy główny motyw pojawiający się na początku przy znanych wszystkim żółtych napisach, podobnie jest w przypadku dzieł Howarda Shore’a związanych z Władcą Pierścieni i Hobbitem. Zapraszam na przegląd muzyki towarzyszącej nam przy każdej okazji odwiedzin Śródziemia!
Są rzeczy, do których trzeba odpowiednio długo docierać, by nabrały one sensu. Tak jest na przykład z różnymi pasjami oraz ich rozwijaniem. Pasje początkowo są śmiesznie tanie. Na przykład muzyka. Bo ile kosztuje jedna zwyczajna płyta? 20 zł? 30 góra. Potem pasjonat zaczyna zagłębiać się w temat. Kupuje nowsze i lepsze rzeczy, a te stare go śmieszą. A potem znów przechodzi na następny level i zaczyna kupować edycje specjalne i wydania rocznicowe różnych płyt. Wreszcie, gdy dla świata jest już stracony, zaczyna sięgać po doskonałe edycje japońskie, tyleż świetne, co drogie. Ale od jakiegoś czasu ta droga w kupowaniu płyt CD się nie kończy, bo powstało coś jeszcze bardziej ekskluzywnego i coś jeszcze droższego – płyty Platinum SHM-CD, które warte są ok. 200 zł. Zapraszam na zapoznanie się z kilkoma ciekawymi wydawnictwami z tej niezwykłej serii!
Dziś na Music to the People unboxing niezwykły. Dlaczego? Ponieważ poprzednie teksty z tej serii (a trochę ich powstało) skupiały się na kolekcjonerskich wydaniach albumów muzycznych. Tym razem postanowiłem jednak odpakować specjalną edycję gry. Mowa jest oczywiście o The Sims 4, którą to moja siostra nabyła kilka dni temu. Wiedziała, że robię taką serię, więc prosiła, prosiła i wymęczyła. Oto unboxing pudła The Sims 4 Edycja kolekcjonerska.
Nagość zawsze sprzedawała się dobrze. Nie bez powodu najwięcej stron w internecie stanowią strony z pornografią, nie bez powodu obecne gwiazdy, jak Lady Gaga czy Miley Cyrus pokazują swe ciało w teledyskach i na okładkach płyt. Ale gdzie był tego początek? Czy zawsze chodziło o szok i chamskie wyciągnięcie pieniędzy, czy też obok wyciągania kasy było miejsce na coś jeszcze? Zapraszam na długą podróż przez nagość w muzyce, od lat 40. do czasów współczesnych.
W roku 1982 Floydzi byli już zespołem totalnie spełnionym. Nagrali dwa albumy, które szybko stały się absolutnymi klasykami muzyki rockowej, potwierdzając tym samym, że nagranie krążka Dark Side of the Moon nie było dziełem przypadku. W latach 80-81 dawali koncerty, którym prędzej było do teatralnego przedstawienia niż do faktycznego muzykowania, przesuwając tym samym granicę swoich artystycznych możliwości jeszcze dalej. Wydali też film towarzyszący swej płycie. I choć sam obraz nie spotkał się z jakimś szaleńczym uznaniem fanów, to Floydzi znowu w kolejnej rzeczy stali się pionierami. Zespół Pink Floyd był na szczycie. Ale w środku nie działało już kompletnie nic. Jaki był powód tego paradoksu i co działo się dalej? Zapraszam na siódmą część serii poświęconej historii Pink Floyd!
Pytanie, które chcę dzisiaj zadać jest pozornie proste – ile powinna trwać dobra płyta? Pół godziny? 45 minut? A może prawdziwe płyty zaczynają się od godziny i więcej? Zapraszam na kolejny niedzielny wpis, w którym przyjrzę się historii długości trwania płyt i wraz z kilkoma innym autorami serwisu Gameplay (FSM, Maurycy, Rose i Rasgul) wyrazimy swoja opinię na ten temat.
Niedawno mogliśmy się (nie)cieszyć walentynkami. Z jednej strony święto jakich wiele, na dodatek wyjątkowo tandetne, z drugiej zaś piękne, gdyż celebruje się coś naprawdę ważnego. Jak ważny jest temat miłości pokazują muzycy i ich muzyka – de facto co druga piosenka jest o miłości, o kobietach, o relacjach damsko-męskich itd. Powstało tego sporo, a przez lata słuchaczom było dane poznać temat od różnych stron. Zachęcam do przeczytania tego wpisu, w którym przyglądam się bliżej piosenkom miłosnym!
Przy początkach różnych zespołów historie często są dużo bardziej ciekawsze od tych, które działy się po osiągnięciu przez nich sukcesu. Wystarczy się przyjrzeć Beatlesom – ich przygody w Hamburgu, tajemnicza śmierć Stu, piątego Beatlesa, łącząca ze sobą elementy kryminale, a być może nawet i homo-romansowe, wywalenie w przeddzień sukcesu Pete’a Besta i zastąpienie go równie „udanym” perkusistą, jakim był Ringo. Sporo, prawda? A to wszystko kiedy Beatlesi wcale nie byli sławni, a Liverpool nie kojarzył się wcale z „brzmieniami znad Mersey”. Ten wpis będzie wyjątkowy – miałem bowiem okazję zapoznać się lepiej i porozmawiać z debiutującym zespołem rockowym Draft, który jakiś czas temu opublikował na YT swój pierwszy singiel.
Alan Parsons to dla niektórych postać kultowa. To właśnie temu człowiekowi zawdzięczamy m.in. tak nowatorskie i genialne brzmienie Daks Side of the Moon, Abbey Road czy solowych płyt Paula McCartney’a. Parsons jednak nie zajmował się tylko „cudzymi” rzeczami, gdyż o 1975 roku razem z Ericiem Woolfsonem tworzył zespół nazywający się po prostu The Alan Parsons Project. Grupa ta nagrała 11 albumów, z których część jest naprawdę porządnym kawałem muzyki, będącej nietypowym mariażem rocka i elektroniki. 31 marca swoją premierę miał boks kompilujący ich wszystkie muzyczne dokonania na CD. Czy warto więc się zapoznać z The Complete Albums Collection?
Z Czarnym Wilkiem, jednym z autorów Gameplay’a, nie zawsze było mi po drodze. Ja miałem coś do jego wpisu o nagiej Ellen Page, jemu też nie do końca podobało się wszystko co wychodziło ode mnie. Dlatego też tydzień temu, po otwarciu mojego maila, dosłownie zamarłem. W mojej skrzynce widniał mail od Czarnego Wilka właśnie! Okazało się, że zwraca się do mnie z nietypową, ale ważną prośbą.
Jakiś czas temu swoją premierę miała gra(bądź trochę szerzej – program), której celem jest nauka gry na gitarze elektrycznej, elektro-akustycznej bądź basowej. Rocksmith 2014, bo o tej grze mowa, to już druga odsłona serii, dzięki której masa ludzi mogła i może uwierzyć, że staną się mistrzami gitary. A jak z tym zostawaniem mistrzem gitary jest naprawdę? Zapraszam do przeczytania artykułu, w którym na podstawie własnych przeżyć z pierwszą częścią tej gry opiszę swoją naukę gry na gitarze elektrycznej.
Sabaton to bez wątpienia grupa wyjątkowa. Daremnie szukać innych zespołów power-metalowych nagrywających całe albumy koncepcyjne albo takie, które cieszyłyby się podobnym uznaniem w Polsce. O wyjątkowości relacji na linii Sabaton-Polacy niech świadczą koncerty, które u nas regularnie się odbywają, a wyjątkowość ich płyt znakomicie pokazuje ich ostatnie dzieło – Carolus Rex.
Dziś(20.01.2014) przypada ponoć tzw. „Blue Monday”, czyli najsmutniejszy, najbardziej depresyjny dzień w roku. Jak to ludzie wyliczyli? Z tego co zorientowałem się, to wyliczenia te nie mają żadnego sensu, jedno natomiast wiem na pewno – mnie dziś w stan smutku wprawił soundtrack do ostatniej części Igrzysk śmierci o podtytule W Pierścieniu Ognia. Bo w żadnym wypadku nie może on się, niestety, mierzyć z bardzo przyjemnym filmem, któremu towarzyszy.
Sonisphere to festiwal z bardzo długą, niezwykle bogatą i barwną tradycją. Ta nazwa jest obecnie uznaną i potężną marką w świecie festiwali i już nikogo nie dziwi, gdy np. widzi się taki cudowny line-up, który w tym roku został sprezentowany fanom w Wielkiej Brytanii. Ale wiadomo – co na Zachodzie (i chociaż są to stereotypy, to wiele w nich prawdy) jest wielkie, niekoniecznie musi być takie samo na terenach „mniej cywilizowanych”. Np. w Polsce. Nasza rodzima edycja tego festiwalu od początku nie zapowiadała się szczególnie wybuchowo czy bogato. Ba! Niektóre informacje, które docierały do nas mogły budzić więcej niż niepokój (tylko jeden dzień, całość zlokalizowana na Stadionie Narodowym). Wybrałem się jednak na festiwal, bo bardzo mi zależało na jednym – zobaczyć w końcu na żywo Metallikę. Tylko na tym mi zależało, tylko z tym wiązałem nadzieje. I nie pomyliłem się – i to w ogóle. Bo sam koncert Mety był znakomity, natomiast polska edycja Sonisphere to po prostu żart.