Filmowo-serialowe podsumowanie roku 2021 - najlepsze rzeczy, które widziałem
Muzyczne podsumowanie roku 2021 - najlepsze albumy!
Abradab + Coma = Kashell. Recenzja debiutanckiej płyty
Wszystko, co ostatnio obejrzałem - minirecenzje filmów i seriali
Limp Bizkit wraca po 10 latach. Recenzja albumu Limp Bizkit Still Sucks
Recenzja albumu Sleep Token - This Place Will Become Your Tomb. MNIAM!
W maju 2008 roku na ekranach kin pojawił się filmowy odpowiednik zwrotu "a co mi tam, zagram, nie mam niczego do stracenia, a mogę wygrać wszystko". Iron Man wygrał wszystko i zapoczątkował triumfalny pochód bytu znanego jako Marvel Cinematic Universe. Ponad 13 miliardów dolarów przychodu, 17 premier za nami, drugie tyle w planach lub czekających na premierę... A dzisiaj zostaliśmy zapowiedź ukoronowania 10 lat, jakie spędziliśmy z bohaterami Marvela. Panie, panowie - oto zwiastun Avengers: Infinity War!
Gdy gra Ruiner była zapowiadana zwróciłem uwagę na jej fajny styl wizualny i to w zasadzie tyle. Nie jestem wielkim fanem twin-stick shooterów i coraz mniej lubię gry trudne, wymagające wielokrotnego powtarzania danych sekwencji. Tymczasem w Ruinera w końcu zagrałem i po 6 godzinach oraz tysiącach trupów stwierdzam - jej, cóż za przyjemna niespodzianka!
Ruiner to gra komputerowa w formie czystej, choć przy tym bardzo brutalnej. Chodzi się, zabija się, zdobywa się punkty i jest się ocenianym co jakiś czas. Wszystko jest liniowe do bólu i jedyna zachęta, by przejść całość raz jeszcze, to próba pobicia własnego rekordu. I tyle. I to działa. I to jak!
Studio Bloober Team zaczęło swoją rynkową karierę od powstałej we współpracy z Ministerstwem Kultury gry muzycznej o Chopinie. Kto by pomyślał, że po takim słabym starcie deweloperzy zaczną się specjalizować w straszeniu ludzi celowo i na poważne, a pomagać im będą gwiazdy srebrnego ekranu. Wydana półtora roku temu gra Layers of Fear to dobry przykład na ciekawy symulator chodzenia i generowania ciarek w jednym. A skoro gotycki horror się udał, może czas na lekki zwrot akcji? Oto horror cyberpunkowy znany jako Observer.
Jesteście jednymi z tych widzów, którzy pytają swoich znajomych czy obejrzeli już nowe Stranger Things? A może inni Was ciągle o to pytają? Tak czy siak, od premiery drugiej części niespodziewanego hitu ze stajni Netflix minęły już ponad 2 tygodnie i wielu obejrzało całość więcej niż raz, więc mogę bez obaw zaprosić do lektury. Bo będą spoilery wielkie, jak nowy antagonista utkany z cieni. Du du du duuu!
Latem 2016 roku na Netfliksie znienacka pojawiło się coś z logotypem natychmiastowo kojarzącym się z latami 80-tymi i powieściami Stephena Kinga. Wystarczyło kilka dni, by wszystkie internety zrobiły się czerwone z ekscytacji. Stranger Things to nowa, niezwykła, nostalgiczna podróż, która nie tylko pożycza z innych dzieł popkultury, ale dokłada też coś od siebie. I zaczęło się. "Czy widziałeś już Stranger Things? Nie? No to musisz obejrzeć!".
Nowy Prey intrygował mnie od momentu ujrzenia pierwszych zapowiedzi. Ciekawy, oszczędny styl graficzny, silny nacisk na interesującą fabułę i renoma dewelopera sprawiły, że łapczywie przeczytałem kilka premierowych recenzji. Entuzjazm nie zmalał, choć grę przeszedłem dopiero jesienią. Po 15 godzinach zabawy okazało się, że Arkane Studios dostarczyło naprawdę dobry produkt, ale jednocześnie przekonałem się, że nie wszystkie (teoretycznie udane) rozwiązania do mnie trafiły.
Darren Aronofsky to jeden z tych słynnych filmowców, który jest do bólu konsekwentny w realizowaniu autorskiej wizji kina, niezależnie od możliwych zysków lub strat. Nagród na półce ma kilka, głównie te bardziej "niezależne", największymi sukcesami zaś są wenecki Złoty Lew za Zapaśnika i nominacja do Oscara za reżyserię Czarnego łabędzia. Ten ostatni film jest zresztą bodaj największym triumfem Aronofsky'ego - skromny budżet wygenerował ogromne zyski, a historia popadającej w obłęd baletnicy broniła się na wielu poziomach, z tym artystycznym na czele. Po średnio udanym biblijnym Noe przyszedł czas na Mother! - film już okrzyknięty jednym z najbardziej kontrowersyjnych dzieł roku, który swoją publiczność rozrzucił po całym spektrum ocen (od "nienawidzę" po "kocham").
Najnowszy sezon najlepszej* animacji jeszcze trwa, ale patrząc na jego jakość jest już na tyle dobrze, że warto napisać kilka akapitów na jego temat. Bo South Park ma trwać! Trwa mać!
Zapoczątkowana w 1997 roku seria celowo słabo animowanych historyjek o czterech kolegach z małego miasteczka w stanie Colorado szybko stała się prawdziwym fenomenem i zgarnęła masę nagród (w tym 5 nagród Emmy). Wszystko dzięki ciętemu poczuciu humoru, który nie uznaje tematów tabu i wprawnemu komentowaniu rzeczywistości. Tak było od początku, ale niedawno przyszedł czas na zmiany. Odcinki samowystarczalne, zamknięte, zostały zamienione w prawdziwy serial, gdzie epizody się łączyły i wymagały oglądania sezonu od A do Z.