Recenzja Sniper Elite V2, pogromcy Ghost Warriorów
Co mają wspólnego "Frankenstein" i CI Games? Recenzja Enemy Front
Rzecz o tym, jak to jest mieć węża w kieszeni - recenzja Metal Gear Solid: Portable Ops
Czy byłbyś łaskaw zakończyć historię Rapture i Columbii? - recenzja BioShock Infinite: Burial at Sea - Episode Two
Mocny zawodnik z tego Starkillera - recenzja Star Wars: The Force Unleashed [PSP]
Słowo w obronie remasterów
Prawdziwym wampirom trudno się odnaleźć we współczesnej rzeczywistości. Kiedyś panowie wielkich ziem, siejący grozę synowie nocy, dziś zostali poniżeni rolą świecących płaczków, bohaterów melodramatów dla młodzieży wyrosłej na MTV, z których Coppolowski Dracula szczerzyłby kły, aż krwią by się zalał. Dlatego warto cofnąć się w czasie do roku 1999 i przypomnieć sobie ich dawną chwałę w Legacy of Kain: Soul Reaver. Wieść niesie, że Kain napsuł głównemu bohaterowi sporo szkarłatnej cieczy.
Casuale, hardkorowcy – oto jak przywykliśmy dzielić graczy. Ci pierwsi grają od święta dla zabicia czasu, drudzy natomiast robią to z pasją, wyciskając ostatnie soki z przechodzonych tytułów. Ten jakże prosty i jednocześnie sztywny podział bywa jednak lekceważony przez developerów, którzy stają w rozkroku pomiędzy przystępnością rozgrywki dla nowicjusza, a jej zaawansowaniem dla osób poszukujących wyzwań. Chętnie zatem sięgają po badania rynku i wyniki ankiet adresowanych do samych zainteresowanych, czyli graczy. Zajmująca się właśnie takim researchem firma Playnomics opublikowała wyniki sondaży przeprowadzonych za pomocą własnej platformy PlayRM. Wynika z nich, że ich zachowanie można scharakteryzować według nie 2, lecz… aż 8 kategorii!
Pomimo coraz większej integracji z globalną siecią wciąż najpopularniejszym miejscem przechowywania stanów zapisu gier pozostaje lokalny dysk twardy. W zależności od sposobu zarządzania nimi gracze dzielą się na dwa obozy. Pierwszy z nich ma gdzieś save’y – kończy dany tytuł i wywala wszystko, co jest z nim wiązane, drugi natomiast skrupulatnie chomikuje dowody swoich często sporych osiągnięć. Ma to oczywiście swoje wymierne plusy, gdyż w razie czego łatwo wrócić do danej gry, sprawdzić jakąś zasłyszaną wskazówkę co do lokalizacji easter egga, a także ułatwić sobie start/dostosować gameplay w niektórych sequelach – np. w kolejnych Wiedźminie 2 oraz Mass Effect 2 i 3 poznaliśmy historie, na które rzutowały wybory dokonane w poprzednikach. Można ręcznie szukać i magazynować konkretne pliki, ale po co się trudzić, skoro istnieje program specjalnie zaprojektowany w tym celu? Oto przed Wami GameSave Manager!
Lżyłem, przeklinałem, niemal rozmaśliłem pada na ścianie, lecz za każdym razem towarzyszył temu śmiech z własnej niezdarności – tak grałem w The Adventures of Shuggy dopóki nie zaliczyłem każdego z ponad setki pomieszczeń. I powiadam Wam – gdybym posiadał nadludzką, azjatycką zręczność, indyk Davida Johnstona nie utkwiłby mi tak mocno w pamięci, ciepło i delikatnie grawerując swój tytuł.
Według jednej z definicji ekonomia to nauka zajmująca się rozdziałem ograniczonych dóbr, z których każde może mieć różne zastosowania. U graczy dotyczy to przede wszystkim ściśle limitowanego budżetu przeznaczanego na elektroniczną rozrywkę. Abstrahując od zamożnych pasjonatów śmierdzących grosiwem dla większości z nas growe zakupy to odwieczne dylematy: ten, czy tamten tytuł? Świeżynka, czy kilka klasyków? Od razu po premierze, czy po obniżkach? Jak się okazuje, każda filozofia wydawania pieniędzy ma swoje wady i zalety, które należy przemyśleć na spokojnie, by osiągnąć największą korzyść – bo nie da się zjeść ciastka i mieć ciastko. Przy okazji zajmiemy się również sloganem „gry są za drogie”, niczym mantrę powtarzanym przez zwolenników torrentów czy inszych warezów.
Kody, trainery, hacki oraz oczywiście Internet – oto najważniejsze elementy zbrojowni growego oszusta. Zastanówmy się jednak, czy dziś, kiedy starzy wyjadacze zarzucają współczesnym produkcjom dążenie do coraz dalej posuniętych ułatwień, ten niedozwolony doping ma sens. Przecież skoro poziom trudności w wielu grach można zmienić w locie, po co komu nieśmiertelność? Zresztą, zerknijcie do tegorocznego Tipsomaniaka, dodawanego od lat do jednego z letnich numerów CD-Action – poza nazwą nie ma on nic wspólnego z poradami. Czyż potrzeba czytelniejszego znaku?
Od dobrych kilku lat wyprawa do kina na autentycznie śmieszną i świeżą komedię polskiego pochodzenia, która nie kopiuje jakiegoś popularnego na Zachodzie pomysłu to prawdziwe mission: impossible. Oprócz przypływu naiwnych romansideł rozbijających się o falochrony bezlitosnych recenzji, raczy się widza humorem zdecydowanie niskich lotów i nawet szanowane nazwiska w obsadzie nie gwarantują wybicia się ponad miernotę. Weźmy taki Weekend Cezarego Pazury – dobry aktor komediowy (rola w Nic śmiesznego to moim zdaniem najlepsza jego kreacja) i niezły kabareciarz całkowicie zawiódł na stołku reżysera. Ciacho także okazało się żałosne, Wyjazd integracyjny nie miał nic, co przykułoby moją uwagę, a Kac Wawa to tylko gwóźdź do trumny rodzimej śmiesznoty, zwłaszcza w kontekście zarzutów producenta filmu wobec krytyków, rzekomo robiących mu negatywną reklamę. Gdzieś tam na tym filmowym polskim durszlaku, przez który nie przelatuje chyba tylko kino poważne (głównie martyrologiczne, ale ileż można…?) osiadło kilka całkiem przyjemnych produkcji, ale nie zmienia to faktu, że złote czasy polskich komedii minęły bezpowrotnie. I choć z pewnością przychodzą Wam już na myśl nazwiska Barei i Piwowskiego, dziś zaproponuję coś z zupełnie innej beczki, mianowicie Hydrozagadkę Andrzeja Kondratiuka.
Idąc do sklepu po świeże bułki czy też parząc sobie poranną kawę wcale nie roztrząsam, jaka przyszłość czeka rodzaj ludzki. Myślom ciężko wybiec poza smażące się jajka i dojmujące pragnienie powrotu do łóżka. Z takim nastawieniem długo nie pociągnąłbym w 41. tysiącleciu nawet jeśli jakimś cudem udałoby mi się do niego dożyć, chociażby zamrożony w lodowcu niczym Louis de Funès w "Hibernatusie".
Udało się. Przeżyłem. Spędziłem ponad tydzień z testową kompilacją Release Preview Windowsa 8 i nie wylądowałem w placówce dla szaleńców, a po drodze nie mianowałem żadnego konia senatorem, choć kilka miało nadzwyczaj kompetentny wyraz pyska. W każdym razie teraz czeka mnie ostatni bój – sprawdzenie, czy najnowsze dzieło giganta z Redmont, już bez Billa Bram, w ogóle nadaje się do grania i jakie rokuje nadzieje dla tej grupy użytkowników.
W trakcie kilku dni pracy z Windowsem 8 zdążyłem poznać Metro na tyle, by móc spokojnie pracować na komputerze (prawie) tak jak dawniej. Niektóre przyzwyczajenia osłabły, a w ich miejsce wyrobiłem nowe nawyki. Cóż, Metro jest zjadliwe, ale to już wiecie z lektury poprzedniego tekstu.