Recenzja Sniper Elite V2, pogromcy Ghost Warriorów
Co mają wspólnego "Frankenstein" i CI Games? Recenzja Enemy Front
Rzecz o tym, jak to jest mieć węża w kieszeni - recenzja Metal Gear Solid: Portable Ops
Czy byłbyś łaskaw zakończyć historię Rapture i Columbii? - recenzja BioShock Infinite: Burial at Sea - Episode Two
Mocny zawodnik z tego Starkillera - recenzja Star Wars: The Force Unleashed [PSP]
Słowo w obronie remasterów
Nie tak dawno, kończąc Uncharted 2, wyraziłem przypuszczenie, że przeskoczenie ustanowionej przez sequel poprzeczki będzie zadaniem karkołomnym. Rozmachem Among Thieves dałoby się obdzielić kilka skromniejszych produkcji, ale przecież – odwołując się do świata filmu – „trójki” z reguły przynoszą największy dramat, motyw porażki głównego bohatera i jego podniesienia z klęczek, na przekór przeciwnościom. A skoro seria Naughty Dog to doskonałe, interaktywne filmy przygodowe, porównanie jest co najmniej trafne. Kogo więc Drake oszukał tym razem? I który Drake?
Wiecie co? Sony, pomimo całego swojego wizjonerstwa i innowacyjności, kompletnie olało ważną sprawę: możliwość łatwego robienia screenshotów na PS3 – konsoli, która posiadała już dysk twardy i w dużym stopniu bazowała na połączeniu z Internetem. Gdyby zaimplementowano taką funkcjonalność, jak szalony cykałbym wirtualne fotki w Uncharted 2, by je ustawiać jako tapety, albo też wysyłać znajomym w formie wirtualnych pocztówek ze sloganem „Wish you were here”. Aż mi żal, że coś tak ślicznego pozostaje, niczym jeden z odcinków przygód agenta 007, tylko dla moich oczu.
Przyznam szczerze, że jestem człowiekiem małej wiary. Sceptycznie podchodzę do obiecanek developerów zwłaszcza, gdy już raz się sparzę. Wiele dość przykrych doświadczeń przyniosło mi, jako fanowi serii Splinter Cell, Conviction. Już Double Agent zapowiadało pewne zmiany w cyklu, ale ta odsłona niemal całkowicie zapomniała o tym, co znaczy mieć SC w tytule. Rasową skradankę zastąpił shooter z elementami ukrywania się i efektownym zdejmowaniem przeciwników po ich oznaczeniu, więc nic dziwnego, że wszelkie zapowiedzi Blacklist traktowałem z dużą rezerwą. Samo Ubi początkowo też niezbyt chciało się przypodobać miłośnikom „starego” Sama Fishera – pierwsze gameplaye różniły się od Conviction głównie wdziankiem, jakie miał na sobie główny bohater. Na szczęście potem było już tylko lepiej.
Jak Internet długi i szeroki, trudno natrafić na dyskusję o Metal Gear Solid 2: Sons of Liberty, gdzie przynajmniej jedna osoba nie narzeka na obecność Raidena i fabularne dziury, co i tak trzeba nazwać szczęściem. A co, gdybym Wam powiedział, że takie postępowanie dowodzi, na ile kilometrów malkontenci minęli się z przesłaniem tej produkcji…? Sprawdźmy zatem, jak głęboko sięga tutejsza królicza nora.
Jakiś miesiąc temu skończyłem najnowszego Splinter Cella – Blacklist. Ta część pozwoliła mi odzyskać wiarę w serię, którą niemal zniszczyło nastawione na rozwałkę Conviction. Jak za starych, dobrych czasów, przemykałem cichcem za plecami nieświadomych strażników, a do szczęścia brakowało mi tylko Michaela Ironside’a oraz oczywiście małpki. Również fabuła nie wypadła sroce spod ogona, ale w żadnym razie nie ma startu do tego, co skończyłem przeżywać ledwo kilka godzin temu, wychodząc do XMB mojego PS3, w którym wciąż kręciła się płyta. Płyta z pierwszą częścią Metal Gear Solid Hideo Kojimy.
Nie tak dawno Call of Duty świętowało dziesięciolecie. W trakcie tej dekady zdążyło wywołać u graczy w zasadzie każdy rodzaj uczucia: od zachwytu przez miłość po znużenie i nienawiść, a co najlepsze – te dwa równocześnie w ostatnich odsłonach. Dziś wydajemy polecenia Burkom, sterujemy dronami i łamiemy sobie głowę, jakie dodatki założyć do ulubionej pukawki w multi. Kiedyś jednak wszystko było o wiele prostsze – wystarczyło pamiętać o przeładowaniu broni i się nie wychylać, bo w przeciwnym razie zwycięstwo Aliantów stawało pod znakiem zapytania. Wciąż pamiętam piekło pod Stalingradem z pierwowzoru, lecz bitwa na Łuku Kurskim czy batalia o Charków z dodatku United Offensive wcale nie były gorsze. I to właśnie nim się teraz zajmiemy.
Jak najłatwiej zjednać sobie klientów konkurencji, oferującej nieco inny produkt? To proste – wypuścić na rynek coś podobnego! Wcielenie w życie tej zasady miało być kolejnym małym kroczkiem duetu DICE/Electronic Arts na drodze do odebrania Call of Duty korony najlepiej sprzedającego się króla FPS-ów. Fanów Battlefielda, rozkochanych w wielkich mapach i wojnie na iście epicką skalę, nie przekonywano długo do zakupu trzeciej odsłony. Problem stanowili Ci, którzy woleli ultraszybką zabawę w berka w ciasnych, małych lokacjach, bez możliwości zrównania wszystkiego z ziemią za pomocą czołgu czy myśliwca – a właśnie taką rozgrywkę oferuje CoD. Nic dziwnego, że wśród 5 rozszerzeń do Battlefielda 3 i na to pojawiła się stosowna odpowiedź w postaci dodatku Walka w zwarciu.
We wszelkich zestawieniach najlepszych gier/serii na odchodzące już PlayStation 3 niemal obowiązkowo pojawia się Uncharted. Po kilku latach obecności na rynku ów cykl stał się czymś pokroju Gothika – obiektem kultu, swego rodzaju symbolem i wystarczy w czeluści Internetu posłać ankietę „Co streamujemy/przypominamy dziś z gier na PS3?”, by dzieło Naughty Dog wygrało w cuglach lub przynajmniej dobiło do podium. Jak wiadomo, „lubimy to, co znamy”, więc inne, kompletnie obce szerokiej publiczności, niszowe produkcje muszą ustąpić miejsca tej najpopularniejszej. Bywając na growych portalach nie sposób od tego uciec – nawet, jeśli nie masz konsoli Sony i nie zamierzasz jej kupić, dokładnie wiesz, czym jest Uncharted. I z pewnością widziałeś z niego niejeden gameplay i tony zachwytów w komentarzach. Ja poszedłem krok dalej – postanowiłem sprawdzić na własnej skórze, czy również poddam się masowej euforii, czy też będę niczym współczesny, growy Gałkiewicz. Na początek padło oczywiście na Drake’s Fortune.
Od jakiegoś czasu posiadacze maszyn 7. i 8. generacji powstrzymują diaboliczne plany kolejnego wichrzyciela, patrząc na generowanego w hurtowych ilościach wroga przez kolimatory i wysyłając do akcji Burka czy innego Rileya. Ja natomiast dziś postanowiłem cofnąć się o kilka lat, kiedy to mieliśmy do czynienia z podobną sytuacją – Call of Duty odwiedziło równocześnie starszy sprzęt i jego następców. Wtedy też różnice pomiędzy tymi wersjami były znacznie wyraźniejsze, niż obecnie.
Jako gracza rozmiłowanego w strzelaninach nie przerażają mnie hordy wrogów pędzące w moim kierunku. Dawałem już odpór siłom piekielnym i kosmicznym, w pojedynkę ratując świat, raz z pełnym magazynkiem, innym razem na oparach amunicji. Niemniej żaden Painkiller czy Serious Sam nie wzbudził we mnie podobnego uczucia bezradności, co Sanctum, połączenie tower defensa z FPS-em.