Witajcie gracze. Moja pierwsza gra na PS5 ukończona. Powrót do Boletarii za sprawą Demon’s Souls okazał się niesamowitym przeżyciem. Do piętnastu ukończeń oryginalnej wersji kamienia milowego autorstwa From Software dołożyłem dwa kolejne przejścia w odświeżonej wersji, zdobywając przy okazji już trzecią platynę w tej produkcji. Sprawdzałem jeszcze inne tytuły, ale nie chciałem się wypowiadać na ich temat, póki nie przejdę tego całkiem udanego remake’u. Reszta gier miała być tylko dodatkiem. A czy tak jest, dowiecie się z dalszej części tekstu.
Resident Evil. Klasyczny survival-horror Capcomu wiecznie żywy
Pamiętam przestrogi moich znajomych, którzy nieraz mówili mi, że prędzej czy później Sony zabierze mi dostęp do cyfrowych zakupów. Opowiadali jakieś straszne historie o bateriach w konsolach, które po wyczerpaniu się lub uszkodzeniu blokują dostęp użytkownikowi do całej cyfrowej zawartości. Tymczasem wraz ze startem nowych progów w PlayStation Plus Sony odblokowało dostęp do kilku klasyków z PSone. Wcześniej można je było ogrywać tylko na PS3, PSP i Vicie. Od kilku dni można to także robić także na PS4 i PS5. Lista klasyków z pierwszej konsoli Sony jest jeszcze bardzo uboga, bo to raptem tylko kilka gier, ale liczę na to, że z biegiem czasu to się zmieni i zobaczę w przyszłości legendarne tytuły Squaresoftu i Capcomu. Na pierwszego MGSa i Castlevanię: Symphony of the Night nie ma jednak co liczyć.
Czy warto? To zależy. Jak jakiś dzisiejszy gracz odpali pierwszego Residenta sprzed niemal dwudziestu pięciu lat, to przestraszy się pewnie nie tylko występujących tam potworów, ale także katastrofalnego wręcz dubbingu, rozmytych dwuwymiarowych teł oraz pokracznej, archaicznej animacji postaci, która nie trzyma nawet stałej liczby klatek.
Dla mnie to przede wszystkim klasyk gatunku survival horror. Musiałem sprawdzić czy gra, którą kupiłem dawno temu w cyfrze w ogóle odpali. Skończyło się na tym, że niemal przy dwóch krótkich podejściach przeszedłem z pół gry i pewnie niedługo ukończę ją kolejny raz. Możemy rozpływać się w samych superlatywach o grafice w najnowszych odsłonach jednego z najpopularniejszych cyklów Capcomu, ale jednego nowe Residenty nie są w stanie pobić. Chodzi mi o oprawę muzyczną, która budowała cały ten niepowtarzalny klimat grozy razem z tymi wszystkimi dwuwymiarowymi tłami. Jadalnia z kominkiem, pomieszczenie z porożem, główny halli i wiele innych to przecież miejscówki, których nie sposób zapomnieć i tylko mogę ubolewać nad tym, ze nie doczekały się jakiegoś filtra wyostrzającego jak chociażby trójwymiarowe tekstury postaci i przedmiotów, wyglądające znacznie lepiej niż w oryginale.
Astro’s Playroom. Japoński hymn ku czci PlayStation
Podczas ogrywania klasycznego Residenta przypomniało mi się, że zawsze chciałem sprawdzić produkcję autorstwa Team Asobi, wa więc studia, które zostało stworzone z ludzi pracujących niegdyś dla Japan Studio. Nie spodziewałem się zbyt wiele po darmowym tech demie, powstałym tylko po to, aby pokazać graczom możliwości najnowszego kontrolera Sony, Dual Sense.
Tymczasem Astro’s Playroom to nostalgiczna podróż w przeszłość, która pokazuje skróconą wersję historii marki PlayStation. To tytuł, dzięki, któremu poprzednie sprzęty do grania i akcesoria japońskiej korporacji urosły do rangi wielbionych artefaktów. To gra zrobiona dla graczy, którzy z tęsknotą wracają do czasów, gdy ich ulubione gry dawały im niezliczoną ilość frajdy. Podczas zwiedzania kolejnych plansz natrafimy na mnóstwo smaczków, które nie raz sprawią, że uśmiechniemy się od ucha do ucha. Boty grające w Bot of War, znalezienie płyty z Botcharted, albo opis przy Vicie, że lubi być drapana po plecach, czy przy memorce do PSone, że dzięki niej nie musimy już pauzować gry na całą noc bawiły mnie do łez. Wreszcie ktoś poszedł po rozum do głowy i jak robił grę o PlayStation to wiedział, że nie ma tej marki bez Spyro, bez Crasha i bez słynnych starterów ekranów tytułowych PlayStation i PS2.
Astro’s Playroom to hymn pochwalny dla niemal trzydziestoletniej historii Sony w branży gier wideo. Uwielbienie dla klasycznych technologii sprzed kilku dekad, które uczyniły niejednego z nas graczami, którymi dziś jesteśmy, miesza się tu z tym, co ma dopiero nadejść, dlatego nikogo nie powinno dziwić, że jedną z plansz jest tutaj Autostrada S.S.D. Na niewielu planszach w platformówkach poczujecie tak wielki kraftwerskowi pociąg do nowoczesnych technologii. Dlaczego kraftwerkowski? Bo piosenka, która nam przygrywa w tej planszy od razu skojarzyła mi się niemieckim zespołem Kraftwerk, który na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych ubiegłego wieku stworzył podwaliny pod całą dzisiejszą muzykę elektroniczną.
Sony w wielu aspektach technologicznych było prekursorem. Dlatego nawet po trzech dekadach w przemyśle gier wideo Japończycy maja niezwykle silną pozycję wśród graczy. Nie wszystko co robią ma moją aprobatę, ale najważniejsze jest to, że wciąż potrafią zaskoczyć. W erze przydługich produkcji z otwartymi światami, do których sami dokładają, potrafili także dać kasę na grę, której największą wadą jest jej długość, ale kto będzie o tym pamiętał, gdy przy Astro’s Playroom przypomni sobie całe swoje życie gracza?
Gears of War 3. 55 onyksowych medali na 65 zdobytych
Mozolnych postępów w drodze po osiągnięcie Na Poważnie 3.0 ciąg dalszy. Lancera mam już z głowy. Zostało mi już raptem dziesięć onyksowych medali do zdobycia, za trzy bronie, za trzy tryby i za trzy tysiące odznak za Ostatniego Żywego w meczu. Żeby to lepiej zobrazować użyję innych liczb. Od kolejnego calaka w trzecim tytule z serii Gears of War dzieli mnie już tylko 16379 zabójstw z broni oraz rozegranie 5749 meczów. Będę to liczył w ten sposób. Jeśli utrzymaam swoje dotychczasowe tempo progresu, to powinienem zakończyć swoją przygodę z tą epicką trylogią strzelanek trzecioosobowych za jakieś trzy miesiące. Najważniejsze jest to, żeby teraz nie stracić motywacji. Cel jest już bardzo blisko. Wreszcie czuję, że to możliwe, i że będę mógł po tym wszystkim siąść na poważniej do innych produkcji na konsolach Microsoftu.
Trzymajcie się. Do następnego razu.