Zainspirowany słowami lubej, która po obejrzeniu filmu Święta Góra rzekła coś na wzór: "Obejrzyj to, strasznie jestem ciekawa, co powiesz", postanowiłem nie tylko obejrzeć, ale dołożyć coś z (teoretycznie) tej samej półki. Czyli: muszę obejrzeć trzy wykręcające mózg i przewiercające gałki oczne filmy, a potem je wszystkie opisać w jednym tekście na blogu. Tytuł tekstu: Co ja, do cholery, właśnie obejrzałem?! Zawartość tekstu: akapity na temat produkcji Święta góra (1973 r.), Wynalazek (2004 r.) i Wkraczając w pustkę (2009/10 r.).
Zapraszam do lektury - kolejność opisywania filmów jest tożsama z kolejnością ich oglądania.
Święta góra (The Holy Mountain)
reż. Alejandro Jodorovsky
Grunt to zacząć z grubej rury. Nie widziałem zbyt wielu filmów surrealistycznych, nie jestem też chyba ich wielkim fanem - zdecydowanie przedkładam dobrze poprowadzoną historię nad przesadny symbolizm. To napisawszy, stwierdzę oczywistość: Święta góra należy do gatunku produkcji tak surrealistycznych, że poddaje próbie wytrzymałość taśmy filmowej na zagęszczenie symboli. Tytuł wpisu idealnie pasuje do filmu Alejandro Jodorovsky'ego - dwie godziny minęły, a ja (wstrząśnięty i zmieszany) udałem się w kierunku Google'a celem poszukania odpowiedzi na to pytanie.
Opowieść pokazana w filmie to alegoria drogi do oświecenia - to można wyłapać szybko i bezboleśnie. Tak naprawdę, gdy się spokojnie zastanowić, to cały film nie powinien być bardzo trudny jeśli chodzi o podstawową interpretację. Mamy chrystusopodobną postać, która wędrując przez świat doświadcza różnych przejawów ludzkiej aktywności, postać ta spotyka w pewnym momencie oświeconego Alchemika, który następnie przystępuje do gromadzenia grupy wyjątkowych indywiduów, do których należy nasz "Chrystus", a ich celem jest dojście do perfekcji.
I tak to sie toczy, ale podróż jest to niebywała, niesłychana, niezwykła, nienormalna, nietuzinkowa i jeszcze inne słowa na "nie". Jodorowsky atakuje widza feerią barw, mieszaniną kadrów niezwykle przemyślanych z - wydawałoby się - totalnie losowymi. Niektóre sceny nie mają sensu, inne są mokrym snem Freuda, a kolejne są po prostu obleśne, czasami jednak trudno się nie zachwycić (ale nie oszukujmy się - drapanie sie po głowie z wielkim pytajnikiem w oczach zajmuje większość czasu spędzonego na oglądaniu Świętej góry).
Podsumowując seans numer 1 - trudno mi zachwycić się bezgranicznie tym filmem. Warto go obejrzeć, doświadczyć, spróbować ogarnąć, ale nie jest to przedsięwzięcie łatwe. Najbardziej ciekawi mnie, co zrobiłby Jodorovsky, gdyby w 1973 roku miał ostęp do współczesnych technik komputerowej obróbki obrazu... Może coś takiego, jak poniżej?
Czynnik WTF - 9/10
Wkraczając w pustkę (Enter the Void)
reż. Gaspar Noe
Oto "coś poniżej". Drugi zwariowany film z dzisiejszej serii, dzieło francuskiego reżysera, który 10 lat temu zasłynął brutalnym filmem Nieodwracalne. Opinii o Enter the Void krąży wiele, ale w zasadzie we wszystkich pojawia się określenie, że produkcja ta jest jednym długim narkotycznym tripem. Jako grzeczny człek z przedziałkiem (no dobra, kiedyś z przedziałkiem) uznałem, że lepiej spróbować doznać stanu totalnego odlotu przed ekranem niż na własnej skórze. A że przy okazji film ten rzekomo jest niezwykle wysmakowany wizualnie, tym chętniej do niego podchodziłem. I co?
Uwaga! Jeśli masz, czytelniku, jakiekolwiek inklinacje w kierunku epilepsji lub boisz się, że możesz mieć, omijaj Wkraczając w pustkę szerokim łukiem lub skonsultuj się z farmaceutą przed seansem. Tak na wszelki wypadek.
Film wygląda niesamowicie. Od strony technicznej, projektowej i "klimatycznej" jest to dzieło pierwszej próby - przemyślane, skomplikowane, wielowarstwowe. Są w nim inspirowane Odyseją kosmiczną narkotyczne wizje, jest szalona, przenikająca ściany i sufity kamerowa jazda, jest też ciekawe podejście do punktu widzenia kamery/widza. W filmie są trzy zasadnicze ustawienia kamery: z oczu bohatera (w zasadzie całe pierwsze 30 minut filmu - mistrzostwo!), tuż zza jego pleców (spora dawka, nazwijmy to, retrospekcji) i wszechwidzące oko patrzące na wszystko z góry (cała reszta). Widać ogrom włożonej pracy i rewelacyjne wykorzystanie świata przedstawionego - film dzieje się w Tokio i jego rozświetlone neonami ulice są niemal dodatkowym bohaterem.
Historia, która opowiada Noe, jest bardzo prosta. Młody facet mieszka w Tokio z siostrą, lubi wrzucić pod powiekę ewentualnie wciągnąć lub wypalić to i owo. Kolega pożycza mu tybetańską Księgę umarłych, o której trochę rozmawiają (reinkarnacja, wychodzenie duszy z ciała, obserwowanie wszystkiego z góry etc.), a wszystko jest mocno posypane magicznym, narkotycznym proszkiem. Fabuła w pewnym istotnym dla bohatera momencie zaczyna lekko wariować zaburzając chronologię i punkt widzenia, ale generalnie do kupy można to wszystko złożyć i poczęstować się na koniec podsumowującą wszystko interpretacją.
Wkraczając w pustkę jest jednak filmem męczącym. Oczywiście jest to zabieg celowy, ale nie sprawia on, że widz mniej się męczy. Pulsujące światła lubią trwać za długo, niespecjalnie potrzebne filmowi sceny lubią trwać za długo, rozpacze, krzyki i wrzaski lubią trwać za długo. Całość zajmuje 2 godziny 41 minut (dokładnie tyle, bo epileptycznie fantastyczna/fantastycznie epileptyczna czołówka to tak naprawdę napisy końcowe) i po seansie człek jest zdecydowanie wymiętoszony emocjonalnie i umysłowo. Noe się nie opierdziela i pokazuje krew, wypadki, seks, nagość, narkotyki i całą resztę.
Odważne kino, które na uznanie zasługuje w zasadzie tylko dzięki stronie wizualnej i dobrej grze aktorskiej (większość dialogów była improwizowana), bo bez tego wychodzi męczący średniak.
Czynnik WTF - 6,5/10
Wynalazek (Primer)
reż. Shane Carruth
Najskromniejszy i chyba najnormalniejszy film z tego zestawu. Ekstremalnie niskobudżetowy (7000 dolarów) Primer zaskoczył mnie kilka lat temu i zapamiętałem go jako film, który w pewnym momencie wywołał duże WTF i do samego końca trzymał w lekkim oszołomieniu i niezrozumieniu. Teraz zaś - nie tracąc zbyt wiele ze swego uroku - okazał się być naprawdę przemyślanym i niezwykle logicznym filmem. Ba, da się go z grubsza zrozumieć (taką przynajmniej mam nadzieję) bez doktoratu z fizyki, choć na pewno nie jest to banalne patrzydło.
Primer to historia dwóch mądrych facetów, którzy z dwoma innymi kolegami zajmują się wytwarzaniem i sprzedawaniem kart opartych na technologii JTAG. Po godzinach jednak Abe i Aaron budują coś. Pudełko zmontowane trochę z lodówki, trochę z mikrofalówki i różnych innych materiałów. Pudełko ma zmniejszać masę wrzuconego do środka obiektu, ale szybko okazuje się, że robi dużo więcej. Włożony do środka zegarek spędza tam 1300 razy więcej czasu, niż wynika to dla obserwatorów z zewnątrz. Od tego odkrycia do wprowadzenia małej modyfikacji wiedzie krótka droga i oto Abe z Aaronem stają się twórcami pierwszego w historii wehikułu czasu.
Powyższe jest łatwe do ogarnięcia, ale w momencie, gdy chłopaki sami zaczynają włazić do większych wersji pudełek, by cofać się w czasie i zarabiać graniem na giełdzie, sprawy zaczynają się komplikować. Wystarczy rzec, że linia czasu (a w zasadzie wszystkie linie czasu - w liczbie mnogiej) pokazana na wykresie stworzonym przez kogoś mądrzejszego niż ja, wygląda tak [KLIK - jeśli nie będziecie czytać tych małych napisów, o spoilery sie nie lękajcie... chociaż, a co tam, przeczytajcie sobie - jest to bardziej skomplikowane niz sam film :P]. Film fabularnie zaskakuje przynajmniej w dwóch momentach i stara się być przy tym tak realistyczny, jak to tylko możliwe. Skromny budżet, nieznane twarze, przeciętna okolica i WIELKI pomysł, który trzeba trzymać w ukryciu. Tak może wyglądać wynalezienie wehikułu czasu, bo przecież nikt się nie zorientuje, że przybysze z przyszłości chodzą wśród nas.
Burza oklasków dla pana Carrutha (który kończy pracę nad nowym filmem - Upstream Color) i wielkie uznanie dla tak przedstawionej wizji podróży w czasie. Miłego masowania umysłu :)
Czynnik WTF - 5/10
A Wy jakie filmy obejrzeliście, po których nie bardzo było wiadomo albo o czym były, albo czy w ogóle były dobre? :)