14 września 2012 roku zapisze się złotymi zgłoskami w pamiętnikach wszystkich fanów uniwersum Half-Life’a. Tego właśnie dnia na świat wypuszczona została modyfikacja Black Mesa, odwzorowująca pamiętny klasyk z 1998 roku na silniku Source. Dla wygłodniałych fanów to smakowity kąsek, choć trochę zaspokajający apetyt w obliczu braku zapowiedzi Half-Life 3. Nie dziwią zatem generalnie pozytywne recenzje. Chcielibyście poznać odpowiedź na pytanie, jak Black Mesa wygląda w oczach człowieka, który do serii Half-Life nie pała właściwie żadnymi uczuciami (poza szacunkiem, o sentymencie nie może być mowy)? Zapraszam do rozwinięcia.
Byście mogli w miarę precyzyjnie oszacować ile miałem kontaktu z pierwszą częścią HL, pokuszę się o mały powrót do przeszłości. Był piękny, letni dzień. No, nie pamiętam czy piękny, ale na pewno letni, bo były wakacje. Raczej lipiec niż sierpień, choć to mało istotne. Pojechałem z bratem na drugi koniec kraju, do dziadków, wujków i ciotek. Byliśmy tam pewnie ze dwa tygodnie, a w tym czasie kilkukrotnie odwiedziliśmy jedną z cioć, której syn, a mój kuzyn, miał zainstalowanego Half-Life’a. Z racji wieku mnie przypadło w udziale głównie obserwowanie jak radzi sobie o sześć lat starszy brat. Miałem wtedy, bo ja wiem, z dziesięć wiosen, więc dopuszczono mnie tylko do przejścia tutoriala (stąd nie dziwię się, że do skoku niezbędny bywa też ctrl) i samego początku gry – do incydentu. Pewnie dlatego akurat jego zapamiętałem bardzo dobrze. Ot i cała historia, tyle się nagrałem w HL.
Pewnie, obiecywałem sobie przez lata, że na pewno kiedyś nadrobię. W momencie kontaktu z grą nie miałem o tym pojęcia, ale później już miałem świadomość, że to tytuł kultowy, który warto poznać. Ale jakoś czas mijał, zajmowałem się czymś innym, a Half-Life konsekwentnie się starzał, bo taka kolej rzeczy. Szczerze mówiąc, chyba już bym się nie odważył włączyć produkcję Valve w oryginalnej postaci. Jak zaznaczyłem, nie pałam do tej gry żadnymi wyższymi uczuciami, bo niby z jakiej racji? Sam się przecież nie nagrałem. Ale nawet tylko obserwując zachowały mi się jakieś mgliste wspomnienia, których nie chciałbym zrujnować. A tu proszę! Jak z nieba spada Black Mesa.
Kto wie, być może zderzenie z Half-Life’m w 2012 roku było by jak zderzenie czołowe. A w Black Mesa wjeżdża się tak, jak nóż wjeżdża w masło. Pod względem wizualnym to nie Crysis, to nawet nie Modern Warfare. Ale i tak jest zupełnie nieźle, a najlepszym chyba słowem będzie: wystarczająco. Wystarczająco by zbadać ten świat, zwiedzić go, postawić stopę na każdym centymetrze. Jak dobrze, że jest po temu okazja.
Prawie wszystko jest tu dla mnie nowe. Pamiętałem, że w grze były stwory skaczące na twarz, ale przecież nie to, gdzie się znajdowały. Stąd też idzie się zaskoczyć, lekko podskoczyć na krześle. Nieliczne zagadki rozwiązuję od zera, bo przecież nie kojarzę, na czym polegały. To wszystko sprawia frajdę i nie sposób z Black Mesy zrobić speedruna.
Brak regeneracji zdrowia ani trochę nie przeszkadza. Może nie eksplorowałem pierwszego HL do granic możliwości, ale grałem przecież w inne strzelaniny z takim samym rozwiązaniem. Trochę mi go dzisiaj brakuje. Z drugiej strony z tak zawrotnym tempem dzisiejszych shooterów trudno by je było zastosować. Ciężko szukać apteczek, gdy nie zdejmujemy palca ze spustu. Spokojniejsze tempo Black Mesy jest miłą odmianą.
Spokojniejsze, nie znaczy łatwiejsze. Nie ma respawnu przeciwników, za to są twardsi i bardziej różnorodni. Strzelanie w Black Mesie może nasycić, dać trochę satysfakcji. I właściwie tylko jednego mi tu brakuje - przycelowania. Na etapie do którego doszedłem, da się to zrobić tylko z rewolwerem. Pewne nawyki wchodzą w krew i chciałoby się precyzyjniej przycelować, ale to bardziej zachcianka, niż realna potrzeba. Póki co większość starć była bliskiego kontaktu, stąd też spokojnie można sobie radzić bez tej funkcjonalności.
Co jeszcze cenię w Black Mesie? Oldschoolowość na każdym kroku. Nie mamy minimapy, kompasu, wyszczególnionego szeregu "obdżektiwów". Kombinujemy na bieżąco, próbujemy sobie oczyścić drogę czy to ołowiem, czy to sposobem. Tylko od nas zależy jak sprawnie przebrniemy przez kolejne etapy.
Dodatkowym walorem, który chyba był nieobecny w oryginale (może mnie poprawicie?), jest cały szereg zabawnych easter eggów, ale tu się rozwodził już nie będę - zajrzyjcie do fsm'a.
Jak dotąd doświadczenie z odświeżonym Half-Life'm budzi we mnie wyłącznie pozytywne odczucia. Pograłem kilka godzin i szczerze mówiąc to nie mam pojęcia, jak daleko zabrnąłem. Mam za to pewność, że na pewno tę modyfikację ukończę. Weteranów serii zachęcać nie muszę, ale wszystkich w moim położeniu namawiam. Lepszej okazji by nadrobić braki nie będzie.