Snajper # nasi też potrafią strzelać czyli snajper gen. Maczka - barth89 - 26 października 2012

Snajper # nasi też potrafią strzelać, czyli snajper gen. Maczka

Snajperskie rzemiosło ma wiele obliczy. Pisałem już o snajperach samoukach, pojedynku dwóch strzelców wyborowych, snajperach - zabójcach na zlecenie, a nawet dziecku dzierżącym w ręku karabin snajperski. Teraz cofniemy się do II wojny światowej i poznamy historię Jana z 1.Dywizji Pancernej generała Maczka, któremu snajperka zupełnie przypadkiem wpadła w ręce, a daleko mu było do zawodowca...

Jan służył w 1. Dywizji Pancernej pod gen. Maczkiem. Był zwykłym szeregowcem. W 1944 roku walczył w bitwie pod Falaise, gdzie zdobył karabin Mauser 35 K, który zostawili uciekający Niemcy. Mauser ten nie był niczym niezwykłym - takich kabeków były miliony, jednak ten wyróżniał się czymś szczególnym - wyposażony był w celownik optyczny Ajax o czterokrotnym powiększeniu. Po broni wydać było, że była mało używana, a jedynym jej mankamentem była pęknięta kolba, którą Jan szybko naprawił. Zdobyczny Mauser był na tyle cennym znaleziskiem, że naszego jeszcze-nie-snajpera odwiedzali koledzy, nawet starsi stopniem i proponowali zamianę. Nie opłacało mu się jednak wymieniać Mausera 35 K za dwie parabelki, czy samopowtarzalnego G 43, bowiem po wojnie planował przerobić niemiecki karabin na sztucer. Myślistwo było jego niespełnionym marzeniem. Miał już co prawda Stena, ale nadawał się on jedynie do bliskiej walki.

Zdobycznej amunicji kal. 7,92 mm nie brakowało, więc Jan zaczął od razu oswajać się z nowym nabytkiem. Było to konieczne tym bardziej, że nie miał on najmniejszego pojęcia o strzelaniu snajperskim czy taktyce działania strzelców wyborowych. Ba, nie potrafił nawet właściwie ustawić lunety. Tok uczenia polegał na metodzie prób i błędów, choć pewnego dnia udało mu się namówić prawdziwego snajpera, by tan pokazał mu kilka sztuczek. Trzeba tu zaznaczyć, że Mauser kopał jak koń, a że Jan był dość nikczemnej postury to pewnego razu nie mógł oddać więcej niż 20 strzałów, bo obity obojczyk zaczął przypominać befsztyk. Po wystrzelaniu 50 sztuk amunicji prawy bark prawie przestał funkcjonować. Należy przyznać, iż obita stalą kolba z pewnością świetnie sprawdzałaby się podczas walki wręcz, ale strzelanie to już zupełnie inna bajka. Po tygodniu prób Jan trafiał w cel wielkości głowy z 350 metrów, a do tarczy wielkości człowieka nawet z 600 - 700 metrów, oczywiście korzystając z wysokiej klasy amunicji. Z innych pocisków udawało się strzelać celnie na odległość 400 - 450 metrów. Początkowo nie było okazji, by wypróbować nowy nabytek podczas walki, ale sytuacja uległa zmianie, gdy dywizja zaczęła korkować Niemców pod Falaise. Próbowali oni przebić się za wszelką cenę, a Polacy zagradzali im jedyną drogę.

Jan zajął wówczas improwizowane stanowisko w płytkim dole położonym na szczycie wzgórza. Po lewej stronie miał Shermany, po prawej zaś swoje miejsce zajął gąsiennicowy transporter Uniwersal Carrier. U dołu wzgórza znajdowała się droga pełna Niemców - zdecydowanie za daleko na ogień ze Stena czy klasyczny karabin, ale w zasięgu Mausera z lunetą. Cała szosa zapchana była ludźmi i sprzętem. Jan miał przed sobą tysiące pomieszanych ze sobą obiektów. W celowniku widział ciężarówki pełne zmęczonych ludzi, wozy konne, samochody pancerne, znalazło się też miejsce dla Pantery z długim działem kalibry 75 mm. Po twarzach Niemców było widać, że nie byli to już ci sami ludzie co w 1939, czy 1940 roku. Jedni drzemali, inni rozglądali się niespokojnie. Niektórzy z nich nie zmieścili się na pojazdach, musieli więc iść pieszo, pokryci pyłem i błodem. Część samochodów transportowała rannych, bo wyraźnie było widać biel bandaży. Niemcy posuwali się tak wolno, że nie była potrzebna poprawka na ruch celu. Nasz teraz-już-chyba-snajper wziął na cel tłustego, łysego podoficera z klasycznym MP-40 przewieszonym przez pierś. Gdy jednak nasze Shermany otworzyły ogień... Jan ogłuchł od huku pobliskich armat.

Krzyż celownika umieścił na piersi tłustego Niemca i delikatnie wcisnął spust. Pocisk zwalił jednak nie grubasa ze Szmajserem, a siedzącego tuż za nim młodego gefraitera. Musiało zabraknąć małej poprawki na wiatr czy ruch. W tym czasie szczęściarz zdążył zeskoczyć z wozu i bezsensownie otworzył ogień z MP-40. Pocisk Polaka trafił go w brzuch i powalił na szosę. W tym samym czasie całą kolumnę rozstrzeliwała setka luf większego kalibru. Pociski czołgowe wręcz rozrywały ją na strzępy. Płonęły ciężarówki, wybuchała benzyna i amunicja. Kaemy pokrywały ogniem każdy metr terenu, bez litości - widać żołnierze generała Maczka brali odwet za klęski z września '39...

Jan strzelał jak automat - celował do pojedynczych, wyselekcjonowanych celów. Gdyby nie konieczność ładowania Mausera pojedynczo, a nie z łódki, prawdopodobnie broń przegrzałaby się. Zresztą drewniana nakładka na lufie zaczęła już dymić. Polak miał wrażenie, że prawie każdy jego pocisk trafiał w cel. Nie liczył ile razy doładowywał broń, bo nie było czasu na rachunki, ale przed bojem miał przy sobie ponad trzystanabojów do Mausera, by połowę z nich wystrzelać w czasie kilku-/kilkunastu minut. Trafił erkaemistę, który prowadził ogień zza maski ciężarówki, później wysokiego, chudego oficera wymachującego pistoletem. Widząc, że kierowca półterenowego Volkswagena chce ominąć płonący transporter, nasz snajper ostrzelał szoferkę i pojazd nagle zjechał do rowu. Nikt z niego nie wyskoczył...

Dobrze wyszkoleni niemieccy żołnierze nie poddali się panice i przyjęli bój w niekorzystnych dla nich warunkach. Pantera i kilka innych czołgów odgryzało się naszym Shermanom, a oceleli z pogromu piechurzy prowadzili gęsty ogień zza ukryć. W pewnym momencie Jan musiał dać broni odpocząć. Przez ten czas obserwował szosę przez celownik. Martwi leżeli wszędzie. Ranny fryc czołgał się poboczem, wlekąc za sobą bezwładne nogi, wszędzie płonęły pojazdy, a czarny, gryzący dym zasnuwał pobojowisko. Pancerniacy Maczka nigdy wcześniej nie widzieli takiej jatki. Jednak Niemcy zaczęli podejmować kolejne próby wydostania się z kotła. Mieli znaczną przewagę liczebną, a polskim czołgistom zaczęło brakować amunicji. Brakowało jej także kaemistom. Doszło nawet do sytuacji, że przeciwnicy rzucili się do wściekłego natarcia na odcinku bronionym przez pododdział Jana.

Polak złożył się do Mausera z lunetą i wziął na cel oficera, który krzykiem poganiał swoich ludzi. Biegł on pod górę, zgięty wpół, mało widoczny za plecami pozostałych. Kula naszego strzelca wyborowego zadziałała na niego jak ściana. Padł na wznak, a Jan przeniósł krzyż lunety na wysokiego erkaemistę obwieszonego taśmami z amunicją. Miał do niego maksymalnie 300 m. Celował w brzuch. Pocisk trafił Niemca w pierś i zabił na miejscu. Jego sąsiad zdołał podnieść leżący MG-42, ale Jan posłał mu kolejną kulę. Strzał nie był jednak czysty, bo ranny zaczął odczołgiwać się w dół. Snajper generała Maczka szukał w polu widzenia oficerów, ale nie znalazł ich, więc przeniósł ogień na żołnierzy z bronią automatyczną. Trafił trzech Niemców z MP-40, jednego z nich w szyję. Wróg był jednak coraz bliżej, wię Jan zmienił broń na Stena, a w tym samym momencie ogień z peemów otworzyli wszyscy nasi kierowcy. Gęsty deszcz ołowiu ostudził zapał atakujących, po chwili okazało się też, że nie wytrzymali ognia i rozpoczęli odwrót. To był ich błąd. Polak ze swojego 35 K trafił jeszcze wielu.

Jego passa musiała się kiedyś skończyć. Po kilku strzałach Niemcy namierzyli polskiego snajpera. Pocisk karabinowy trafił tuż obok jego lewego łokcia. Jan odruchowo przesunął się o metr w prawo. Dwie sekundy później kula trafiła dokładnie w to miejsce, w którym przed chwilą znajdowała się jego głowa. Poczuł jak jego ciało oblewa zimny pot. Schował się na terenie płytkiego okopu. Wiedział, że dalsze strzelanie z tej pozycji to czyste samobójstwo. Bardzo długo leżał w kompletnym bezruchu. Bał się wyczołgać wiedząc, że każda póba będzie ryzykowna - przecież prawdopodobnie trafił na zawodowca, sam był przecież zwykłym strzelcem, który kilka tygodni temu zdobył karabin z lunetą. Gdy dzień dobiegał końca postanowił sprawdzić, czy

Niemiec dalej go obserwuje. Wykorzystał starą sztuczkę - wysunął swój hełm na bagnecie. W pewnej chwili poczuł jak ostra kula rwie metal. Jan miał już pewność, że wrogi snajper jest strzelcem wysokiej klasy, bo huk wystrzału dobiegł z daleka, podczas gdy on sam byłby w stanie trafić tak mały cel z dystansu około 200 m. Niemiec musiał dysponować znacznie większymi umiejętnościami. Nocą jan zmienił stanowisko i przeniósł się na lewą flankę. Niemieccy żołnierze atakowali jeszcze wielokrotnie, tracąć setki zabitych i rannych. Janowi udało się trafić między innymi bardzo dokuczliwego kaemistę, który nie pozwalał Polakom nawet na podniesienie głów z okopów. Cały czas postępował ostrożnie. Celował krótko, a po każdym wystrzelonym pocisku starał się zmienić pozycję. Szczęście ponownie opuściło go (a może wręcz przeciwnie?) w ostatniej fazie bitwy pod Falaise, kiedy to pocisk z lekkiego granatnika rozerwał się kilka metrów od niego i dziesiątkami drobnych odłamków poszpikował mu udo i bark. Na całe szczęście obrażenia nie były groźne dla życia. Niektórych odłamków nie usunięto i kiedyś, kilkadziesiąt lat po wojnie, zatrzymano Jana podczas kontroli na lotnisku, gdy bramka wykrywająca metal wciąż dzwoniła, mimo że on rozebrał się już prawie do naga.

Niemiecki strzelec wyborowy pokazał mu, że snajperstwo być może wydaje się łatwą sztuką, ale tylko do chwili, gdy samemu nie trafi się na celownik. Jeśli snajper poluje na ludzi, to znaczy, że i oni polują na niego. Przecież zawsze można trafić na lepszego od siebie snajpera.

* Historia zaczerpnięta z książki "Czas snajperów" autorstwa Marka Czerwińskiego. Serdecznie polecam wszystkie książki tego autora!



Kolejnej opowieści snajperskiej wyczekujcie niebawem, a tymczasem zachęcam do zapoznania się z poprzednim artykułem:

Snajper # nawet wiewiórka może pokąsać

Snajper # samotny myśliwy

Snajper # nielegalne łowy

Snajper # zdolny samouk

Snajper # gra vs rzeczywistość


<Spodobał Ci się tekst? Wpisy przypadły Ci do gustu? Polub growo&owo na Facebooku.>

barth89
26 października 2012 - 16:07