Po co komu restart serii Devil May Cry? - Rasgul - 19 grudnia 2012

Po co komu restart serii Devil May Cry?

Jak już zapewne niektórzy wiedzą jestem fanem serii Devil May Cry, ale nie takim, który zabije tylko dlatego, bo zmienili mu głównego bohatera czy parę innych mechanik. Jestem jak najbardziej otwarty na zmiany, o czym zresztą przekonałem się, uruchamiając czwartą odsłonę tego cyklu, przerzucając się z kultowej już „trójki”. Kiedy na Tokio Games Show pokazano trailer w którym nowy Dante wygląda jak poobijany emo-narkoman, to byłem wręcz zszokowany tym, co Capcom czyni. Nie z tego względu, że tęsknię za dawnym łowcą demonów, ale bardziej przez to, że ci ludzie zrestartowali markę bez większej przyczyny. Czy ktoś w ogóle potrafi to zrozumieć?

Jak już mówiłem nie jestem tym typem człowieka, który zamierza całkowicie skreślić tą grę, bo postanowiono w niej nieco poeksperymentować. Cała seria miała już w swojej historii różne doświadczenia, które nie musiały się wszystkim podobać (vide Devil May Cry 2 i 4), ale widać, że Capcom próbuje robić coś nowego i nie stać w miejscu z tak dobrą marką. Pamiętajmy, że kto stoi w miejscu, ten się cofa. Po nieco nielubianej przez wielu czwórce (mi się podobała) spodziewałem się, że firma ta zdecyduje się spróbować jakiś subtelnych, aczkolwiek jednocześnie dużo wnoszących do rozgrywki zmian, te zaś pomogłyby DMC wejść ponownie w obecną generację konsol. Zamiast skromnych nowinek, dostałem klapsa w twarz i obrócenie sufitu z podłogą. Nie zamierzam na restarcie marki wieszać psów, ale cały czas jestem do niej sceptycznie nastawiony i bacznie przypatruję się w jakim kierunku idzie.

Jak wiemy nowa wizja tego cyklu ma sporo podobieństw, ale jeszcze więcej różnic. Pozostawiono pewne powiązania z pierwowzorem, ale raczej w postaci smaczków (np. pojawiający się Vergil), bo przecież wszystko inne ulega drastycznej zmianie. Wystarczy spojrzeć na różne fragmenty rozgrywki, żeby szybko wywnioskować, że mocno zmieniła się mechanika walki czy też choćby sam klimat produkcji. Prowadzenie potyczek z przeciwnikami poszło nieco inną ścieżką, nieco nawiązującą do starych Devilów, ale jednocześnie postarano się, żeby tytuł ten był bardziej przystępny dla ludzi chcących po prostu zasiąść do konsoli i chwilkę pograć, po czym pójść załatwiać inne sprawy w życiu codziennym. Tłumacząc to na normalny język, możemy spokojnie powiedzieć, że DMC po prostu ułatwiono. Poprzednie osłony głównie bazowały na trudności zmagań, tu zaś postanowiono położyć nacisk na czystą zabawę, wynikającą z innych aspektów tego produktu (Koniec z elitarnością jak w przypadku serii Ninja Gaiden?). Jak również wspomniałem sama atmosfera jest tu już zupełnie inna. Zamiast mrocznych, gotyckich klimatów, dostajemy tu sporo abstrakcji, kompletnego zerwania z rzeczywistością poprzez jej niszczenie. Psychodeliczny klimat? Jak najbardziej!

Wszystkie te zmiany spodobały się mi mniej lub bardziej (akurat decyzja o zmianie otoczki z gotyku na abstrakcję mi się spodobała), jednakże nie widzę sensu ich wprowadzenia. Samo Devil May Cry miało już pewne ustabilizowane elementy. Niektórzy powiedzą, że to dobrze, bo wszystkie produkty były do siebie podobne i wprowadzało to monotonię. Owszem, ale ja przechodząc po raz kolejny część trzecią i czwartą tego cyklu, odczułem, że nie został w nich wykorzystany cały potencjał. Wystarczyło dodać parę rzeczy, poprzednie zaś zostawić i mielibyśmy naprawdę porządny produkt. Capcom postanowił zaś na co innego i zlecił produkcję Ninja Theory, ci zaś zamiast próbować odwzorować genialny system walki, spory poziom trudności i tym podobne, postanowili zrobić wszystko od początku, po swojemu, ale z lekkim odwołaniem do poprzedników. To nie trzyma się kupy, a wręcz nie ma sensu. Po co zmieniać coś dobrego, niewykorzystanego? Fajnie jest wprowadzać do życia nowinki, ale nikt nie lubi tych, zostawiających nas w niepewności.

Cała ta sytuacja skłoniła mnie do małej refleksji. Otóż, zadałem sobie proste pytanie: Czy robienie restartów różnych marek ma dziś jeszcze sens? To zawsze zależy na jaką serię tytułów spojrzymy. Wystarczy przypomnieć sobie co Crystal Dynamics kombinuje z nowym Tomb Raider. Wreszcie postanowili wprowadzić kluczowe zmiany, które (przynajmniej mi) bardzo się podobają. Lara Croft z plastikowej panny przeradza się w twardy kawał kobiety, walczącej o przetrwanie w ciężkich warunkach. Twórcy zamiast traktować ją pobłażliwie, częstują ją rzucaniem potężnych beczek pod nogi, przez co gra wygląda nieraz jak pokaz sadyzmu. Sadyzmu, który przypomina ten z jakim boryka się Nathan Drake podczas swoich przygód. Wreszcie cały cykl zyskał uniwersalny charakter, przez co z przygodowej gry akcji, dostaliśmy coś w postaci stealth-action-survivalu. Takie zmiany powodują, że marka będąca w zastoju lub spadająca nieco jakościowo wreszcie zaczyna odżywać. Tego rodzaju zabieg przydałby się serii Need for Speed, a nie Devil May Cry, bo ta druga miała się cały czas dobrze. To, że czwórce zaniżono trochę noty, nie znaczy, że trzeba wszystko wywalać do góry nogami.

Nowa, lepsza Lara

Kontrowersja, goni kontrowersję, jeśli chodzi o temat nowego DMC. Z jednej strony gotuje się kawał porządnego slashera, z drugiej zaś wygląda to na nieco zbędne posunięcie ze strony takiej potęgi, jaką jest Capcom. Jak już mówiłem – nie skreślam tej gry, ale będę trzymał do niej dystans. Czekam do 15 stycznia na premierę wersji konsolowej. Powinienem wówczas dopaść własną kopię tego tytułu i zobaczyć, co Ninja Theory nam upichciło. A co Wy sądzicie o całej tej sytuacji? Jesteście za czy może przeciw? Czy macie inne odczucia na ten temat? Zapraszam do dyskusji w komentarzach!

Zapraszam do odwiedzania oraz lajkowania mojego fanpage na facebooku, jeżeli chcecie być na bieżąco z tym, co dzieje się u Rasgula, albo po prostu macie czas na czytanie różnych przemyśleń, czy innych głupot.

Rasgul
19 grudnia 2012 - 13:35