Co najbardziej denerwuje Was we współczesnej telewizji? Ustalone godziny emisji, które mogą pokrywać się z zajęciami na uczelni? To, że w pakiecie z 15 minutami programu dostajemy 5 minut reklam? „Miecugowowa tabloidyzacja” dokonywana przez widzów na twórcach i vice versa? A co byście powiedzieli na platformę, na której w pełni legalnie możecie oglądać uiszczając niewielką opłatę inteligentnie i z rozmachem zrealizowane seriale, i to na dodatek kiedy chcecie? Netflix swoim pierwszym autorskim serialem staje na wysokości zadania i ma szansę na zrewolucjonizowanie rynku medialnego!
Najpierw kilka słów wprowadzenia. Netflix jest to największa wypożyczalnia filmów na świecie, do której zasobów można uzyskać dostęp opłacając miesięczny abonament (7.99 $). Firma zaczynała swą przygodę z branżą od dystrybucji filmów DVD, jednak po jakimś czasie okazało się, że nie jest to zbyt dochodowy biznes, a koszty wysyłki skutecznie „zjadają” potencjalne zyski. W związku z tym postanowiono wykorzystać możliwości jakie dają nowoczesne technologie i przenieść główny ciężar rozkręcania biznesu do sieci, co okazało się strzałem w 10, gdyż np. w lutym platforma odpowiadała za 30 % ruchu internetowego w całych Stanach Zjednoczonych.
Zeszły miesiąc był dla firmy kluczowy także z jeszcze jednego powodu, do którego całkowitego zrozumienia potrzebne jest nakreślenie szerszego tła. Otóż, za oceanem od jakiegoś czasu wyznaczona była wyraźna granica pomiędzy twórcami a dystrybutorami. Zaszczepiając to stwierdzenie na serialowy grunt możemy powiedzieć, że ten kto finansował produkcję sezonu zwykle miał niewiele wspólnego z dystrybutorem, oprócz kontraktu oczywiście. Teraz jednak można zaobserwować w branży znaczące fluktuacje. I tak, HBO – prawdziwy telewizyjny potentat wchodzi na rynek cyfrowej dystrybucji wraz ze swoją usługą GO, a z drugiej strony Netflix z roli pośrednika przekształca się w serialowego demiurga. Zapowiada to interesującą konfrontację medialnych gigantów, którzy jeszcze niedawno żyli w symbiozie obok siebie.
Tym doniosłym momentem w historii Netfixa stało się udostępnienie abonentom serialu „House of Cards”, który z miejsca podbił serca rzesz internautów. Jest to pionierski projekt mając y w głównej mierze za zadanie uzmysłowienie korpulentnym, telewizyjnym bossom potęgi nowych platform udostępniania treści. A za „Domem z kart” stoją nazwiska znane praktycznie każdemu kinomaniakowi. Zagranie głównej roli w tym thrillerze politycznym przypadło w udziale Kevinowi Spacey, którego pamiętna rola w „American Beauty” zapisała się na zawsze w annałach X muzy. Natomiast na stołku reżyserskim zasiadł David Fincher znany z takich produkcji jak choćby „Siedem” czy „Ciekawy przypadek Benjamina Buttona”. Przed udostępnieniem serialu można było mieć uzasadnione obawy jak ta dwójka znana głównie z wielkiego ekranu, poradzi sobie na jego mniejszym odpowiedniku, jednak efekt końcowy jest świetny, dość rzec, że w kilkanaście dni po premierze, już co piąty widz Netfixa obejrzał wszystkie 13 odcinków!
Teraz słów kilka o fabule, która wydaje się być kalką najlepszych kinowych filmów politycznych ostatnich lat, z „Idami marcowymi” na czele. Frank Underwood (Spacey) po tym jak omija go obiecana przez prezydenta, posada Sekretarza Stanu w Białym Domu postanawia zemścić się na wszystkich ludziach, którzy pozbawili go zaszczytów. Dodajmy do tego obowiązkowe układy z prasą i małżeństwo, które w tej „branży” bardziej przypomina transakcję wiązaną niż uczucie, a otrzymamy „tworzywo” do wykreowania doskonałego, trzymającego w napięciu serialu. Na ekranie wszystko do siebie idealnie pasuje i współgra, a każda z historii łącząca się z postacią Franka, jest równe angażująca, choć żadna z nich nie wybija się ponad maestrię Kevina Spacey, który wykreował wspaniały obraz człowieka zdradzonego i mściciela w białych rękawiczkach doskonale wiedzącego jak pokierować grą i za które sznurki pociągnąć, aby waszyngtońska sztuka potoczyła się po jego myśli.
„House of cards” przebojem wdarł się na listy popularności wszelkich rankingów, a także zdobył uznanie krytyków w serialowym świecie coraz bardziej upodabniającym się do blockbusterów (vide Spartakus). Moim zdaniem, obraz ten można nazwać „Serialem 2.0”, gdyż łączy on w sobie kluczowe i najlepsze cechy telewizyjnych odpowiedników, wraz z internetowymi udogodnieniami. Jego sukces potwierdza ponadto stanowisko Netflixa, który zapowiedział dalsze inwestycje w autorskie produkcje. Wygląda więc na to, że 100 mln $ wydane na produkcję protoplasty zwróciły się w tempie ekspresowym. I nie ma co się temu dziwić, w świecie gdy coraz więcej ludzi zniesmaczona telewizyjnymi ramówkami, rezygnuje z posiadania odbiornika, dostrzegając korzyści z samodzielnego wybierania interesujących materiałów w sieci. Myślę, że „Seriale 2.0” są pierwsza jaskółką nadchodzącej rewolucji, która w przyszłości ma szansę rozbić skostniałe metody rządzące medialnym światkiem i zabrać nas w nową erę spersonalizowanego dostępu do „wszystkiego na życzenie”.
Jeśli chcecie być na bieżąco z tym co robię w sieci to zapraszam do: