Recenzję Obliviona chciałem rozpocząć sucharem w stylu „to nie jest tekst o grze Bethesdy”, ale pomyślałem, że będzie to zbyt słabe. Zostanę więc przy wersji oficjalnej i merytorycznej. Oblivion to wizualny fajerwerk zapakowany w zbyt słabą fabułę, aby stać się klasykiem science-fiction.
Może gdyby za robotę wziął się ktoś bardziej doświadczony, to mielibyśmy do czynienia z kandydatem do miana filmu roku. Potencjał był, bo tak autorskie wizje widzimy w kinach coraz rzadziej. Ostatni obraz, jaki zrobił na mnie duże wrażenie tak spójnie wykreowanym i przemyślanym światem to Dystrykt 9. Oblivion mógł podążyć podobną drogą, ale ugrzązł na ambicji bycia czymś głębszym. I to ostatecznie nie wypaliło.
Przez długi czas odnosiłem wrażenie, że największą pomyłką było powierzenie Josephowi Kosinskiemu reżyserii. Autor drugiej części Trona popełnił praktycznie te same błędy. Facet ma niebywałe wyczucie wizualne, lubi praktyczne efekty oraz oszczędne CGI w scenach tego wymagających. Wykłada się natomiast na elemencie dramaturgicznym. Oblivion wygląda PRZEPIĘKNIE (nie mylić z efekciarstwem), ale jest pusty emocjonalnie. Teoretycznie można to zwalić na karb pewnej wiksy fabularnej, ale tak czy siak, spoglądanie na zegarek po 60 minutach projekcji nie świadczy o filmie zbyt dobrze.
Oblivion zaczyna się jednak znakomicie, ma fantastyczne pierwsze 2 kwadranse, w trakcie których klimat post-apo wylewa się z ekranu hektolitrami. Postać graną przez Tomka Cruise'a da się nawet lubić (choć nie jest to żadna super napisana rola, Cruise gra jak Cruise), scenografia pieści gałki oczne, muzyka daje o sobie znać w odpowiednich scenach. Problem zaczyna się w momencie odkrywania wielkiej tajemnicy, jaką naznaczony jest ten świat. Słabiutkie tempo narracji oraz zastosowane klisze obniżają zainteresowanie losami bohaterów. Fabuła ciągnie się jak ser, ale trzeba też jasno napisać, że ani akcja, ani aktorzy (oraz aktorki) nie są w stanie zapaść w (nie)pamięć. Zupełnie nie sprawdziła się Olga Kurylenko, która z kamiennym wyrazem twarzy wygląda bardziej jak robot niż człowiek z krwi i kości. Uważni widzowie mogą ponadto przewidzieć zakończenie po obejrzeniu wstępu (niestety, pada tam megaspojler psujący całą zabawę). Środkowy i ostatni akt to już najzwyklejszy akcyjniak, podsycony wybuchami, tanią psychologią postaci oraz patetycznymi dialogami (wiwat Morgan F.!).
Z powyższego opisu możecie wywnioskować, że film mi się nie podobał. Owszem, z kina wyszedłem rozczarowany. Oblivion ma swoje potworne wady, nie rzuca na kolana historią, nie ma ciekawych bohaterów, ale... nie skreślałbym go z tego powodu. To rzadki okaz prawdziwie autorskiego scence-fiction. Może i jest schematyczny, ale nie żałuję wydanej kasy. Trzeba zdać sobie sprawę, że ewentualny kiepski box office tego tytułu może zahamować większe wytwórnie przed inwestycjami w podobne widowiska, a wtedy tacy początkujący twórcy jak Kosinski czy Blomkamp dostaną kopa i będą tworzyć w podziemiu. Podsumowując:
Wizualnie 10/10
Fabularnie 4/10
i minus jeden punkcik za zmarnowanie kapitalnego Starwaves (nie kupuję sceny z tym kawałkiem).
OCENA 6/10