Rok po zakończeniu kariery w FIFA12 wracam do świata produkcji EA Sports. Poznając zmieniony tryb kariery, odkrywam smaczki i błędy nowej odsłony słynnej serii. Przy okazji zachęcam do dyskusji o zmianach, wadach, zaletach, talentach, formacjach, drużynach i sukcesach.
Sparingi wypadły lepiej niż okazale. Sporo strzelonych goli, dobre występy nowych piłkarzy i miła dla oka gra kombinacyjna utwierdziły mnie w przekonaniu, że nowe ustawienia są dobre, a Sabadell czeka przyjemny sezon. Tym razem postawiłem na dwie różne formacje. W meczach u siebie będziemy grać ustawieniem 4-4-2, z ofensywnie nastawionymi bocznymi obrońcami i wysuniętymi lekko do przodu skrzydłowymi. W środku pola para rozgrywających będzie grała blisko siebie i dzieliła się obowiązkami w ofensywie i obronie. W ataku jeden ze snajperów będzie wysunięty, a drugi lekko cofnięty.
Na wyjazdach będziemy grali bezpieczniej, w ustawieniu 4-5-1. Pomocnicy będą ustawieni niemal identycznie jak w formacji domowej, ale z jedną istotą zmianą, wspierał ich będzie operujący za plecami rozgrywających defensywny pomocnik. Skrzydłowi będą też operowali bliżej linii bocznych i będą nieco bardziej wysunięci do przodu, by aktywnie wspierać osamotnionego napastnika.
Po pierwszych meczach szczególne powody do zadowolenia miałem z Edgara Hernandeza, który strzelił kilka goli i popisał się siłą fizyczną oraz zaskakująco celnym uderzeniem. Cieszyła mnie jego dobra forma, bo chciałem za wszelką cenę uniknąć powtórki z UCD i problemów ze strzelaniem goli. Dobrze w zespół wkomponowali się też Gyamerah, Hayashida i Sepulveda, którzy byli bardzo aktywni na bokach boiskach i dobrze wywiązywali się ze swoich roli. Z większych pozytywnych zaskoczeń, miło było popatrzeć na waleczność doświadczonego Arteagi, który braki w technice i umiejętnościach nadrabia sercem do gry. Po kilku tygodniach wspólnych treningów wiem jedno, przed laty musiał sprawiać swoim trenerom liczne problemy wychowawcze. Dzisiaj na szczęście czas buntu ma już za sobą, choć chęci do zabawy mu pozostały.
Praca w Katalonii wyglądała sielankowo. Codziennie towarzyszyła mi piękna pogoda, moja drużyna osiągała dobre wyniki, w klubie panowała wspaniała atmosfera, a ja czułem, że moja kariera nabierała rozpędu i co chwila utwierdzałem się w przekonaniu, że dobrze było opuścić UCD. Mój hurraoptymistyczny nastrój trochę osłabł po meczu otwarcia nowego sezonu Segunda Division z Cordobą, w którym tylko bezbramkowo zremisowaliśmy. Wracały dawne demony?
Chciałem profesjonalnej piłki to szybko ją dostałem. Po porażce z Herculesem Alicante na własnym boisku prezes Sakamoto wezwał mnie na dywanik i w obecności kilku członków zarządu oświadczył, że nie życzą sobie więcej takich występów. Drugi mecz o stawkę, pierwsza porażka i to nawet trochę pechowa, a tutaj od razu ultimatum. Jeśli tak samo traktowaliby swoją pracę właściciele UCD to pewnie nie dotrwałbym do zimowego okna transferowego. W Katalonii naprawdę szybko mogłem się poczuć jak trener profesjonalnego klubu. Jak wielu moim kolegom po fachu zaczęła mi grozić dymisja. Wakacje się skończyły, choć hiszpański klimat zachęcał do leżakowania i flirtowania na plażach z turystkami.
Poprawa wyników nie przyszła szybko. Sepulveda dwoił się i troił na prawym skrzydle, a obrońcy i bramkarz świetnie wywiązywali się ze swoich roli. Mieliśmy jednak kłopoty ze strzelaniem goli, zupełnie zagubił się Edgar Hernandez i dlatego wciąż czekaliśmy na pierwszy triumf. Wreszcie nadszedł, dość nieoczekiwanie w starciu z rezerwami Realu Madryt, które pokonaliśmy 1:0. Gola na wagę trzech punktów zdobył niedoceniany trochę przeze mnie Gato. Tydzień później ten sam zawodnik zapewnił mi pochwałę od prezesa, gdy strzelił zwycięskiego gola w prestiżowych derbach z Gironą.
Sytuacja w klubie trochę się uspokoiła, miłościwie panujący członkowie zarządu odwołali osiłka z toporem i zdjęli ogłoszenie z portalu z ofertami pracy. Miałem chwilę na analizę sytuacji. Nowe ustawienia nie zawodziły i na tyłach wszystko funkcjonowało bardzo dobrze. Po pierwszym miesiącu pracy podstawową czwórkę w obronie tworzyli Kiko Olivas i Goni na środku oraz Hayashida i równie niedoświadczony Barrero na bokach. Obaj ładnie się rozwijają i grają solidnie, więc występują kosztem starszych i trochę lepszych na papierze kolegów. Oczywiście nie zawsze. Za Hayashidę wystawiam czasami zblazowanego Espasandina, który co jakiś czas wpada do mojego biura i powolnie przeżuwając gumę do żucia „doradza mi”, bym w kolejnym meczu wystawił na lewej flance jego, a nie młokosa Hayashidę. Obiekcje zachowuję w takich sytuacjach dla siebie, chcąc dbać o dobrą atmosferę w szatni. Japończykowi na pewno nie pomaga w zyskaniu uznania kolegów fakt, że usilnie forsuje tę swoją modę na młodzieńczy wąsik, czym bawi wielu kolegów.
Wracając jednak do sytuacji w kadrze, obrona lśniła, ale im bardziej z przodu, tym wyglądało to gorzej. Akcje praktycznie ciągle latały prawym skrzydłem, gdzie zasuwał Sepulveda. Środek i lewa strona były bardzo niemrawe, a napastnicy prezentowali podobną skuteczność, co wyimaginowane połączenie Kasumovicia i Vargasa z UCD (byli z reguły niewidoczni, a jak się pokazali to niewiele z tego wynikało). Sytuację ratował tylko weteran Gato, który kilka razy coś tam wcisnął obok bramkarza. Przed meczem Pucharu Króla z Numancią nie planowałem jednak zmian. Cały czas wierzyłem, że w końcu któryś ze snajperów się przełamie. Na treningu ta myśl towarzyszyła mi zwłaszcza, gdy obserwowałem wypożyczonego z Liverpoolu „Pędziwiatra” Ibe...