Pewnego wieczora usiadłem przed komputerem i mój wzrok przykuł artykuł Brucevskiego. Wymieniał tam kilka sensownych argumentów, dlaczego warto posiadać w zanadrzu „grę drugoplanową”. Skłonił mnie do małej refleksji. Autentycznie po przeczytaniu, pomyślałem sobie: „Hej! Chłopak ma sporo racji! Przecież ja sam…” i myśl urwała mi się w momencie, gdy zajrzałem do folderu na pulpicie, gdzie chowam skróty do wszystkich zainstalowanych na dysku produkcji. Zdecydowanie mam tu za dużo tego „drugiego planu” i przeszkadza mi to, ale jednocześnie nie mogę się tego pozbyć. Prawie jak namolnej ex. Albo rodzynków z sernika. Serio – czemu wszyscy kładą do sernika rodzynki? Ich wydłubywanie to potem katorga, prawie jak walka z wiatrakami… wielkości Jowisza. Ok, drugie porównanie nie jest trafne, ale musiałem wspomnieć o moim nemezis. Wracając do tematu to szkoda, że Brucevsky nie wspomniał o „przeplanowaniu” oraz o konsekwencjach, jakie to ze sobą niesie.
Ostatnio stoję rozdarty pomiędzy oldschoolową, a nextgenową epoką gamingu. Cały czas staram się sprawdzać nowe tytuły, przy okazji sięgając do korzeni tejże kultury. Z jednej strony nie chcę zostać za bardzo z tyłu, a z drugiej chcę sprawdzić, czemu takie choćby Metal Gear Solid jest uważane za kultowe. Jako amatorski twórca recenzji czuję wręcz taki obowiązek. Muszę mieć odnośnik do poprzednich epok, a zarazem znać współczesne zagrywki stosowane na rynku. Taka „rozpiętość” oczywiście pomimo wielu zalet, potrafi zrobić duże zaległości. W szczególności przez to, że jestem graczem, który kocha praktycznie wszystkie gry wideo. W moim umyśle ich kategoryzacja jest niedopuszczalna. Produkcja musi być po prostu często polecana i mieć dosyć dobre oceny, żeby mnie zainteresować. To tyle. Jeżeli faktycznie jej się to uda to wpisuję ją na swoją listę „do ukończenia”. W moim przypadku ta lista przez ostatni rok rozszerzyła się do ogromnych rozmiarów, głównie przez postawienie swojej stopy wśród dzieł od japońskich deweloperów. Nie potrafię sobie odmówić przejścia niektórych gier.
W międzyczasie przychodzą też różne wyprzedaże. A jako, że ludzki umysł szaleje na punkcie cyferek, to razem z nim portfel. Kupuję gry, których albo nigdy w życiu nie tknę, albo zostawię je na kooperacyjne posiedzenia ze znajomymi, albo słyszałem o nich dużo dobrego, albo biorę je… bo tak. Najlepszym przykładem niech będzie Steam, gdzie niedługo skoczy mi setka tytułów w bibliotece. Najlepsze jest to, że w 75% z nich nie grałem lub chcę do nich powrócić raz jeszcze. I zrobię to. Tylko najpierw przejdę to, co mam na dysku.
A z tym… cholera, jest problem. Kiedyś poświęcałem się wyłącznie jednej produkcji. Ona mnie wchłaniała, ja się nią napawałem. Raz na jakiś czas instalowałem te tzw. „drugoplanówki”. Wyłącznie do zabaw z kolegą lub jako urozmaicenie. Czułem się z tym naprawdę w porządku, bo szybko przechodziłem kolejne etapy FPSa, a zaraz po nim sięgałem po jakiegoś długiego RPGa, którego przejście również długo nie trwało. Niestety, czasy się zmieniają. Wcześniej fajnie było o takich problemach poczytać, dziś sam się z nimi borykam. Winą obarczam siebie, swoją mentalność, charakter czy inne takie i to, że… granie stało się tanie. Może nie jakoś super tanie, ale trafiają się okazje, gdzie w cenie piwa, można dostać 5 elektronicznych arcydzieł. Nieraz da radę dorwać na Amazonie coś grubo poniżej naszych cen sklepowych (np. teraz jest dostępny pre-order Castlevania: Lords of Shadow 2 na PS3 w cenie 28 funtów!). Dystrybucja elektroniczna zaś zamiast od święta to codziennie, a nawet co chwilę wręcz sra nam na twarz promocjami. I weź tu człowieku z nich nie skorzystaj, kiedy widzisz polecany tytuł w cenie dwóch cheeseburgerów z McDonalda.
Do czego to doprowadza? Ano do sytuacji z początku tekstu. Kiedy mam chęć w coś zagrać, odpalam swój folder, patrzę na zalew ikonek i automatycznie wyłączam go z niesmakiem. Pomimo zainstalowanych iluś tam tytułów, wiecznie mam ochotę na coś innego. A, że mam dostępnych dużo produkcji, to zaczynam zataczać błędne koło. Bawię się przy czymś godzinę lub dwie, a następnie trafia w odmęty zapomnienia. Nie wyrzucam tego, a zostawiam z nadzieją, że kiedyś ukończę. Zaraz jednak znajomi dzwonią na Skype, uruchamiam League of Legends czy Call of Duty i głupio trwonię czas. Wszystko staje się drugim planem, przez co nie wiadomo, kto ma dostać rolę główną. I zamiast skończyć męczyć jedną grę, rozkładam swój czas na piętnaście innych. Czemu? Po co? Sam tego nie wiem.
Póki co szukam sposobów na odbicie się od tego dna. I chyba znalazłem jeden. Głupi. Ale tak samo głupi jak ten problem. Nie chcę się nim jeszcze jednak dzielić, ponieważ nie przetestowałem go w całości. Mam nadzieję, że dzięki niemu spokojnie stanę się niszczycielem backlogu, czyli tej tzw. „kupy wstydu” czy innego kału. Interesuje mnie jednak przy tym Wasza opinia. Jakieś zalecenia, porady dla biednego Rasgula i sposoby na zlikwidowanie takiego stanu rzeczy. Halp? Mamy tu psycholo… psychiatrę na sali?
Zachęcam do odwiedzania mojego fanpage na facebooku oraz ćwierkacza. Znajdziecie tam sporo różnych przemyśleń, głupot i dowiecie się co słychać u Rasgula. Pozdrawiam!