Zaskoczenie Roku to cykl, w którym omawiane będą słabo zapowiadające, ale miło zaskakujące produkcje. A jak dobrze wiemy, zazwyczaj bywa zupełnie na odwrót. W końcu jakby nie patrzeć reklama jest dźwignią handlu, przez co niepozorne, dobre pozycje pozostają mimo wszystko w cieniu. Dlatego też, dzięki tej serii wpisów zamierzam wyłonić kilka godnych zagrania, a niedocenionych perełek.
Rok 2011 był rokiem rozczarowań, miłych zaskoczeń oraz wielu powrotów znanych, starych marek. Driver: San Francisco należał wówczas do dwóch z wymienionych wyżej kategorii. Głównie dlatego, że okazał się niespodziewanie miłym zaskoczeniem, ale i również ze względu na wielki powrót po kilku latach przerwy. Nie wspominając już o pojawieniu się oryginalnego protagonisty serii jakim niewątpliwie jest John Tanner. Policyjny kierowca z niezwykłymi umiejętnościami, który pod przykrywką rozwiązał mnóstwo spraw dotyczących światka przestępczego.
Driver jako marka, z impetem wystartował w 1999 roku. Cechował się wówczas nietuzinkowym pomysłem na grę samochodową, która tak naprawdę należała do kategorii akcji, tyle że z użyciem pojazdów spalinowych. Za stworzenie tego hitu odpowiadało Reflections Interactive, dziś znane pod nazwą Ubisoft Reflections. Stworzyli oni takie produkcje jak Shadow of the Beast oraz Destruction Derby. Ten pierwszy tytuł był niczym innym jak klimatyczną platformówką 2D. Z kolei ten drugi opowiadał o morderczych zmaganiach samochodowych. Nic dziwnego, że Driver odziedziczył po "starszym bracie" fenomenalny model jazdy, przywodzący na myśl pół-symulację oraz wysokiej jakości system uszkodzeń. Poza tym twórcy poszli o krok dalej, wzorując się przy produkcji tego dzieła na samochodowych filmach akcji z lat siedemdziesiątych.
Niestety kolejne odsłony coraz to bardziej zaczęły upodobniać się do znakomitych odsłon Grand Theft Auto. Tyle, że stały za nimi daleko w tyle. I to nie tylko z powodu pewnych ograniczeń związanych z pierwotnym ukierunkowaniem serii Driver, ale i z beznadziejnie wykonanych elementów chodzonych. Na szczęśćie Driver: San Francisco, czyli piąta część w skuteczny sposób przywróciła jej dawny blask. Co prawda kilka pomysłów związanych z kolejnym pobytem Tannera w szpitalu oraz towarzyszącej mu śpiączce wiązało się z wieloma kontrowersjami, ale ostatecznie producent wybrnął z tego obronną reką.
Dzięki temu omawiana pozycja przestała udawać GTA, a stała się tym, czym była pierwotnie. W skrócie samochodową grą akcji. Jak zatem nietrudno się domyślić, twórcy zapewnili nam fenomenalnie zaprojektowany model jazdy, wraz z odpowiednim modelem uszkodzeń. A to wszystko przy akompaniamencie stylowej muzyki, tak bardzo pasującej do klimatów serii, jak i pościgów przywodzących na myśl lata siedemdziesiąte. Przy okazji zapewniono nam mnóstwo przemyślanych nowości (system shift), który został w odpowiedni sposób wytłumaczony. Swoją drogą okazał się też strzałem w dziesiątkę, ponieważ w intuicyjny i szybki sposób mogliśmy za jego pomocą zmieniać dostępne w całym San Francisco pojazdy.
W ten oto sposób uzyskaliśmy dynamiczną oraz klimatyczną samochodówkę z otwartym światem, która cieszy nie tylko dopracowaniem oraz masą intrygujących zadań (często zabawnych), ale i pomysłem na nietuzinkową rozgrywkę. Mamy tutaj nie tylko pościgi, wyścigi czy ucieczki, bo możemy liczyć również na masę wyzwań kaskaderskich, sekrety, skoki, tudzież parę surrealistycznych etapów. Poza tym udostępniono tutaj wątek ekonomiczny pozwalający nam za uprzednio zebrane punkty zakupić sporą ilość aut, wliczając w to kilka dodatkowych zdolności naszego bohatera.
Sama warstwa fabularna pierwotnie może nam nie podejść, ale wystarczy spędzić z produkcją parę dłuższych chwil, aby ją docenić. Może i nie jest ona najwyższych lotów, ale w stosunku do poprzedników i tak prezentuje ona odpowiedni poziom. Jest zatem ciekawie oraz zabawnie. A w szczególności zabawne bywają niektóre dialogi z udziałem Tannera oraz jego pasażerów. Nie oznacza to jednak, że brakuje powagi, bo i ta pojawia się całkiem często - wprawiając nas w niezmierne zaciekawienie.
PODSUMOWANIE
Gdy dotarły do mnie pierwsze wieści na temat Driver: San Francisco - odebrałem je bardzo sceptycznie. Nie wierzyłem, że system shift, ja i pomysł na kolejny pobyt w szpitalu przez Tannera może mi się w ogóle spodobać. A w szczególności nie byłem w stanie sobie wyobrazić jak twórcy wytłumaczą przeskakiwanie z jednego auta na drugie w sensowny sposób. Sądziłem też, że zaburzy to całą zabawę, do jakiej przyzwyczaiły mnie poprzednie odsłony. No i odnosiłem wrażenie, że ten tytuł nie będzie tak rozbudowany jak Parallel Lines. Na szczęście myliłem się. Mało tego. Uważam San Francisco nie tylko za wielki powrót, czy świetną samochodówkę, ale i za godną odsłonę marki Driver.