Najważniejsza premiera roku za nami. Przebudzenie Mocy większość fanów zadowoliło, choć głosów krytyki również nie brakuje. I mi film się spodobał, choć bez większego zastanowienia jestem w stanie wskazać kilka większych bądź mniejszych wad tego filmu. I jedną tak wielką, że niewiele brakło, by zepsuła mi cały film. Kylo Ren to najgorszy złoczyńca, jakiego dotąd widziałem w uniwersum Gwiezdnych Wojen – licząc zarówno stare, jak i nowe rozszerzone uniwersum.
Tekst zdradza istotne wątki fabularne nowego filmu i odradzam czytanie go przed seansem.
Pomysł na postać jest naprawdę dobry i stanowi jeden z nielicznych powiewów świeżości, jakie Force Awakens wprowadza do sagi. Kylo jest lustrzanym odbiciem Luke’a Skywalkera z oryginalnej trylogii. Podczas gdy Luke trzymał się jasnej strony mocy będąc kuszonym przez ciemną, Renem targają ciągoty do dobra, które chłopak w sobie zwalcza. Obaj mieli ojców, którzy znajdowali się po przeciwnej stronie galaktycznego konfliktu i którzy bezowocnie próbowali przekonać swe pociechy do rodzinnego zjednoczenia. Nawet wiek się zgadza – dotąd w Star Wars po ciemnej stronie dominowali starsi sithowie, młodziki były domeną jasności. Niestety, potencjalnie ciekawy pomysł został całkowicie zniszczony całą gamą drobnych elementów, które zsumowane niszczą tę postać.
Zacznę od aparycji. Przez pierwsze kilkadziesiąt minut jest z tym dobrze. Wygląd Kylo wzbudza odpowiedni respekt, a maska i syntetyczny głos rodzą oczywiste skojarzenia z Vaderem. Nawet ten nieszczęsny miecz nie przeszkadza, do tego udowodnił użyteczność bocznych laserów. Czar pryska, gdy chłopak zdejmuje maskę. Głos i rysy twarzy Adama Drivera kompletnie nie pasują do kogoś, kto ma być najstraszniejszą twarzą First Order (wybaczcie angielskojęzyczny zwrot, ale kompletnie wyleciało mi z głowy oficjalne tłumaczenie nazwy tej frakcji). Bez maski wygląda jak chłopczyk, który postanowił cosplayować Dartha Vadera. I nawet nie byłby to aż taki problem, zwłaszcza że fabularnie Kylo właśnie tym jest – młodzikiem ślepo zapatrzonym w wyidealizowany obraz sitha. Nie byłby to problem, gdybyśmy zobaczyli go bez tej maski w jedynej scenie, która faktycznie na tym zyskiwała, podczas jego spotkania z Hanem Solo. Zamiast tego, Ben Solo od momentu pierwszego ukazania swego oblicza robi to przy każdej możliwej okazji. Nie było najmniejszego powodu, by zrobił to podczas tortur Poe’a ani przesłuchań Rey. A już definitywnie nie miało to sensu w trakcie końcowego pojedynku. W trakcie tych momentów, kompletnie nie budził grozy jako antagonista.
Mało groźny wygląd mógł jeszcze zostać przekuty w zaletę tej postaci, wystarczył odpowiedni charakter. Zamiast tego, Kylo otrzymał całą gamę cech, przez które ciężko jest go traktować poważnie. Zacznijmy od niezdecydowania. Jasne, proces przejścia na ciemną stronę nie powinien trwać kilku minut, po których bez mrugnięcia okiem byłe wcielenie dobroci zabija przyjaciół i małe dzieci. Ale film sugeruje, że od czasu zdrady Rena minęło całkiem sporo czasu – a sama zdrada polegała na wyrżnięciu wszystkich swoich towarzyszy-adeptów, po którym przez dość długi czas młodziak zajmował się brudną robotę i na sumieniu ma przynajmniej jedną małą wioskę, którą skazał na śmierć na początku filmu. Spokojnie można założyć, że zrobił znacznie więcej przed rozpoczęciem filmu. Nie wiem, może jakiś dziwny jestem, ale gdybym miał wątpliwości co do swoich działań polegających na mordowaniu niewinnych, raczej okazywałbym je właśnie w trakcie tego mordowania, a nie na długo po fakcie, przy ołtarzyku stworzonym mojemu idolowi. Nieco lepiej wypada konfrontacja z ojcem, ale złośliwie można powiedzieć, że było to jego jedyne realne osiągnięcie w całym filmie, a nawet do tego potrzebował pomocy taty, bo sam nie dał rady...
Chyba najbardziej drażniło mnie w jego osobie to, że zrobiono z niego rozhisteryzowanego furiata. Porządny złoczyńca na niepowodzenie reaguje albo stoickim spokojem i dostosowaniem się do nowej sytuacji, albo wyładowaniem frustracji na swoich podwładnych. Wyciągnięcie szabelki i walenie nią po ścianie albo meblach jest zwyczajnie żałosne, absolutnie niegodne postaci, która z założenia ma wzbudzać szacunek. Zresztą, jego sojusznicy ewidentnie podzielają moje zdanie – generał Hux nie krępuje się, by strofować Kylo za każdym razem, gdy uzna to za słuszne, zaś podrzędni szturmowcy potrafią bezczelnie zignorować jego rozkaz i udać się w drugą stronę, ponieważ dzidzia ma akurat kolejny napad niszczenia wszystkiego w zasięgu krzyża świetlnego.
Na koniec zaś rzecz, która skreśla go już ostatecznie – Ren jest zwyczajnie słaby. Choć dialogi implikują, że samodzielnie pokonał całą grupę rycerzy Jedi, razem z którymi odbywał nauki u Luke’a, w trakcie samego filmu okazuje się być wyjątkowo kiepskim użytkownikiem mocy i jeszcze gorszym szermierzem. Z szeregowymi żołnierzami poradzić sobie potrafi, ale już przeciwko głównym bohaterom, których powinien deklasować umiejętnościami, okazuje się bezradny. Pierwszy tego przykład mamy podczas pojedynku na czystą moc z Rey. Dziewczyna nie tylko nie przeszła jakiegokolwiek treningu, nawet nie była świadoma tego, co robi ani że coś takiego jest w ogóle możliwe – a mimo to zdołała odwrócić kierunek czytania w myślach i wyciągnąć informacje z oprawcy. To, w jakim tempie Rey przeszła drogę od zera do potężnego Jedi mimo braku jakiegokolwiek treningu to zresztą też jest poważny problem tego filmu, ale nigdzie nie ujawnia się on w tak dużym stopniu jak właśnie podczas konfrontacji z Kylo - było nie było, wytrenowanego przez Jedi i mającego geny Skywalkerów wojownika.
Kolejny pokaz słabości mamy chwilę po zabiciu Solo – Kylo jak głupi daje się trafić z blastera. Pewnie, zaskoczyli go, do tego był świeżo po dosyć emocjonującym dla niego wydarzeniu – ale odbicie pojedynczego blastera to powinien być pryszcz. Anakin w trzecim epizodzie nawet nie musiał patrzeć skąd strzelają by odbijać pociski z powrotem w kierunku wroga. W końcu zaś dochodzimy do finałowej walki. Twórcy chyba sami byli świadomi, jak bardzo będzie to naciągane, stąd ta wspomniana wcześniej rana od blastera. Najpierw Finn, który przeszedł standardowe wyszkolenie szturmowca, przez chwilę walczy z nim jak równy z równym, jest nawet w stanie go zranić. Potem zaś do gry wchodzi Rey, która pierwszy raz w życiu trzyma miecz świetlny, co jej w żaden sposób nie przeszkadza zmasakrować przeciwnika. W tym kontekście słowa Kylo, który próbuje z Rey zrobić swoją uczennicę, wypadają wręcz śmiesznie.
Najgorsze jest to, że z osobna żadna z tych wad nie jest dyskwalifikująca dla postaci. Część właściwie mogła zostać spokojnie przekuta w zaletę – Kylo mógłby zostać ukazany jako wciąż porywczy i mający wątpliwości, ale budzący grozę przeciwnik, który zabijając ojca ostatecznie uwolnił się od ostatniego balastu ograniczającego jego rozwój. Wtedy, w kolejnym epizodzie, mógłby już stać się pełnoprawnym sithem. Prawdopodobnie taki był zresztą plan, tylko przesadzono. Po takim pokazie wad charakteru i nieudolności, raczej nie będę już w stanie traktować Bena Solo jako liczącego się zagrożenia. Całą pozostałą nadzieję na imponującego złoczyńcę epizodów VIII i IX pozostało mi pokładać w tajemniczym Snoke’u, co do którego tożsamości już teraz krąży po sieci teoria rozpalająca serca starego Expanded Universe. Bo Kylo Ren zdecydowanie nie jest złoczyńcą, którego szukałem.