Recenzja Red Dead Redemption – coś więcej niż gra o Dzikim Zachodzie - Brucevsky - 4 sierpnia 2016

Recenzja Red Dead Redemption – coś więcej niż gra o Dzikim Zachodzie

Brucevsky ocenia: Red Dead Redemption
87

John Marston miał tym razem łatwe zadanie. Nie musiał mierzyć się z żadnymi wygórowanymi oczekiwaniami i stawiać czoła porównaniom z silną sandboksową konkurencją. Nie miał powodów, by martwić się o swoją prezencję sześć lat po premierze, bo trafił na dysk twardy konsoli gracza, który dopiero nieśmiało opuszcza epokę PlayStation 2. Ten pojedynek był dla niego łatwiejszy niż wiele innych.

Musicie wiedzieć na początku, że Red Dead Redemption oceniam z dość specyficznej perspektywy. To pierwszy tak nowy sandbox, który przyszło mi ogrywać od czasu katowanego lata temu GTA: San Andreas na wysłużoną PS2. Nie będzie więc porównywania z GTA IV i V, omawiania zalet hitu Rockstar sześć lat po premierze w kontekście rewolucji Wiedźmina 3. Zamierzam skupić się tylko na tym, co oferuje, w czym zachwyca i gdzie sobie nie radzi ten jeden z największych nieobecnych (w tym momencie) w bibliotece PeCeta.

Sporo już zostało napisane na gameplayu o hicie Rockstar. Mnóstwo pochlebnych opinii czy analizujących głębię i atuty gry artykułów. Choćbym nie wiem jak chciał, nie jestem w stanie płynąć tutaj pod prąd i próbować silić się na krytykowanie stworzonej przez mistrzów od GTA produkcji. Jest po prostu zbyt dobra. Począwszy od przemyślanej i dopracowanej mechaniki poruszania się i strzelania, przez scenariusz, aż po zbudowany z tych wielu elementów całokształt opowieści w klimatach Dzikiego Zachodu. Do RDR chce się wracać z rozmaitych względów. Ciekawią losy Johna Marstona, bohatera, którego naprawdę trudno nie polubić. Kusi ten wielki i otwarty świat, tak różny od oklepanych współczesnych metropolii i dający tak wiele możliwości. Bawią polowania na zwierzynę, poszukiwania przestępców, pojedynki rewolwerowe w samo południe.

Fascynujący, żywy świat z ciekawymi bohaterami. Rockstar znowu się udało stworzyć hit, który zachwyca już od pierwszych godzin.

Czasami takie długie i rozbudowane sandboksy zaczynają się jednak z czasem dłużyć i nużyć gracza, który przyspiesza, byle tylko dobrnąć już do epilogu. Tutaj przez kilkanaście godzin zabawy takie uczucie nie pojawiło się u mnie ani razu. Nie znaczy to jednak, że RDR okazał się w każdym aspekcie idealny. Przy ogromie świata i postaci nie sposób jest uniknąć mniejszych i większych wpadek i takowe przytrafiły się też Rockstar. Na typowe błędy, z głupiejącym AI pośrodku pustkowia czy przenikającymi się obiektami na czele, nie należy zwracać zbyt dużej uwagi. Ciężej jednak przymknąć oko, gdy bugi zaburzają klimat przygody, przypominając, że to jednak tylko gra. Zdarzyło się mi resetować misję, bo jakiś cel do zabicia utknął poza horyzontem, bo lasso „zamordowało” postać, którą miałem schwytać, bo sidequest został rozliczony niezgodnie z moim wyborem. Minął mnie też jeden z tych zapadających w pamięć motywów z piosenką w tle, bo coś gdzieś się nie załadowało.

To nie jest gra wolna od bugów, ale nie ma co ich na siłę wypatrywać. Lepiej dać porwać się przygodzie i poznać losy Johna Marstona. Warto.

Wystarczyło jednak kilka chwil, bym nawet takie wpadki odsunął w niepamięć i znowu wskoczył w buty marzącego o spokojnej przyszłości Johna Marstona. Rockstar genialnie wyreżyserowało wszystkie sceny przerywnikowe, stworzyło ciekawą historię i zbudowało bardzo sugestywny, stojący na skraju wielkich zmian świat. Nadało też całemu projektowi mnóstwo głębi, oddając pole do analiz ludziom, dla których gry to coś więcej niż tylko sposób spędzania wolnego czasu. Każdy z graczy w swoim życiu sprawdzi przynajmniej kilkadziesiąt różnych produkcji. Tylko mała część z nich zapisze mu się tak mocno w pamięci, że później na takt znanej melodii, na dźwięk nazwiska bohatera, na widok znajomej postaci czy rejonu, zrobi mu się cieplej na sercu i z nostalgią wróci do czasu spędzonego przy konsoli. RDR u mnie zajął już takie miejsce, choć idealny nie jest, tak jak John Marston nie był idealnym ojcem, mężem i człowiekiem. Okazał się jednak bohaterem, o którym dzisiaj pamiętają miliony.

Zgadzasz się ze mną? Super! Nie? Szkoda. Jeśli jednak podoba Ci się mój styl pisania i chcesz być na bieżąco z tym, co ogrywam, dołącz do społeczności Gralingradu na Facebooku lub Twitterze.

Brucevsky
4 sierpnia 2016 - 23:20