W jednym z komentarzy sprzed kilku miesięcy zostałem poproszony o napisanie recenzji "Neon Genesis Evangelion". Dzisiaj – przynajmniej częściowo - spełniam zadość tej prośbie. Sam tekst nie będzie jednak recenzją, a raczej nieco wybiórczym spojrzeniem na serial, który w ciągu ośmiu lat obejrzałem ponad dwadzieścia razy.
W ubiegłym tygodniu wspominaliśmy biografie pierwszej grupy super-złoczyńców Bat-uniwersum, pora więc zabrać się za kolejną czwórkę, w pewnych kręgach być może nawet lepiej znaną, niż Poison Ivy, czy Bane. W dzisiejszym odcinku zapoznamy się z życiorysami Mr. Freeze'a, Two-Face'a, Riddlera oraz Penguina. Prawdziwy zbiór geniuszy! Zapraszam do lektury!
Mr. Freeze
Imię: Victor
Nazwisko: Fries
Wiek: niepotwierdzony
Cechy rozpoznawcze: charakterystyczny kombinezon, który zapewnia utrzymanie temperatury jego ciała poniżej zera
Umiejętności: wysoki iloraz inteligencji, możliwość zamrażania swoich przeciwników przy użyciu samodzielnie skonstruowanej broni kriogenicznej
Stan psychiczny: nastawienie silnie antyspołeczne, fiksacja na punkcie żony, Nory Fries
Pierwszy występ: Batman #121
Dziecięciem będąc, nie mając większych możliwości dostępu do Internetu ani stosownych sklepów, posiadając za to telewizor odbierający kilka kanałów telewizyjnych, bardzo lubiłem oglądać anime (pewnie - wówczas tej nazwy jeszcze nie znałem, były to po prostu kreskówki, jak cała reszta). Nie żebym miał wtedy szczególnie wyrobiony gust - w serialach się nie przebierało i oglądało wszystko co było emitowane. Z niewiadomych mi w tamtym czasie powodów telewizja nie poprzestawała jednak na takim tylko utrudnianiu życia fanom animacji rodem z Kraju Kwitnącej Wiśni, rzucając nam więcej kłód pod nogi. Dziś, gdy jestem już nieco starszy, mogę w spokoju ponarzekać jak to źle kiedyś było z anime w polskiej telewizji... i jak niewiele się do dziś zmieniło.
Dawno, dawno temu, gdy zaczynałem dopiero rozkręcać ten blog (czyli jakiś miesiąc temu :)), ktoś zadał mi bardzo mądre pytanie: "Strider, grałeś kiedyś na jakiś innych konsolach niż NES? Takich z XX wieku?". Wpadłem wtedy w pewną konsternację: pewnie, grać się grało, ale czy to wystarczy żeby zaczynać zupełnie nowy cykl? Czy aby nie zabraknie mi wiedzy do rzeczowego opisywania tytułów które ukazywały się na inne platformy niż NES/ Famicom i PC? Po kilku tygodniach postanowiłem podjąć się tego wyzwania – przed Państwem pierwszy, pilotowy odcinek nowego cyklu wpisów, tym razem poświęconych grom na SNES-a, w którym zabieram się za rozkładanie na części pierwsze Dragon Ball Z: Hyper Dimension.
Na początek będą trzy pytania:
Czy lubicie Greenpeace?
Czy uważacie, że ninja stworzeni są do większych rzeczy, niż ochrona ich ukochanego cesarza?
Czy sądzicie, że gry powinny być urozmaicone do granic możliwości?
Jeśli odpowiedzieliście twierdząco na co najmniej jedno z powyższych pytań, to mam dla Was dobrą wiadomość: opisywany dzisiaj przeze mnie Zen: Intergalactic Ninja jest po prostu dla Was stworzony.
You've heard of it, haven't you? The legend of Sparda? When I was young, my father would tell me stories about it. Long ago, in ancient times, a demon rebelled against his own kind for the sake of the human race. With his sword, he shut the portal to the demonic realm and sealed the evil entity off from our human world. But since he was a demon himself, his power was also trapped on the other side. I never believed it. I thought it was just a child's fairy tale. But I discovered that the so-called legend wasn't a myth at all. Sparda existed...
Serie anime emitowane w polskiej telewizji to – niestety – rzadkość. Dobrze wykonane anime (pod względem tłumaczenia i udźwiękowienia) to już niemalże wołanie na puszczy. Całe szczęście, kilka lat temu udało się w Polsce wyemitować bardzo fajny shonen Seji'ego Mizushimy Shaman King, który w polskiej wersji brzmi nawet lepiej, niż w oryginale.
Kiedy przed tygodniem postanowiłem rozpocząć nowy cykl wpisów, dotyczących pecetowych klasyków, miałem w planach solidny plan opisania tydzień po tygodniu kolejnych części serii Heroes of Might and Magic. Zgodnie z zapowiedzią, dziś powininienem zabrać się za opis drugiej części "Hirołsów" jednak, jak to zwykle w życiu bywa, w międzyczasie w moje łapki wpadła inna, klasyczna strategia turowa – Disciples II: Mroczne Proroctwo, dając mi okazję do odświeżenia znajomości z tym tytułem. HoMM II przeniesiony zostaje więc na kolejny tydzień, a dziś powspominamy Disciples II.
Dawno, dawno temu, gdy byłem jeszcze szczęśliwym uczniem pierwszej, czy też drugiej klasy, do polskiej telewizji zawitał nowy amerykański serial. W sumie to do samej premiery nie bardzo było wiadomo o co chodzi - jakieś roboty, jakieś potwory... To chyba te, no... Transformary (7-latek najczęściej bardzo daleki jest od poprawnego nazewnictwa, choć tu akurat trafiłem całkiem blisko)! Cóż, trzeba przyznać: sporo się pomyliliśmy. Transformers od Power Rangers różni się całkiem sporo, ale jako dzieciaki nie zwracaliśmy na to specjalnie uwagi. Szczególnie, że to, co liczyło się najbardziej - olbrzymie roboty - było w każdym odcinku.
Choć może to dziwnie zabrzmieć, po raz pierwszy w życiu wybrałem się do kina "w ciemno", nie tylko nie znając gatunku filmu na który idę, ale wręcz z trudem kojarząc jego tytuł. Spotkany przypadkiem na ulicy kolega zapytał się, czy nie wybiorę się do kina, bo ma sześć darmowych biletów, ale idą tylko trzy osoby. Bez dłuższego zastanawiania zgodziłem się - nie co dzień odwiedza się w końcu międzynarodowe festiwale filmowe. Równie przypadkowo jak zdobyłem bilet okazało się, że miałem możliwość obejrzenia prawdopodobnie najbardziej poruszającego filmu dokumentalnego ostatnich lat.
Spotkali się w gospodzie. Obalili parę piw i jeszcze przed końcem wieczoru potężny wojownik, mądry czarownik, pobożny kapłan i przebiegły złodziej stworzyli nierozerwalną drużynę, gotową do walki ze złem tego świata. Kto by pomyślał? Tak się składa, że parę kroków dalej faktycznie czai się zło. Mroczny władca wypełnił niedalekie wzgórze korytarzami, skarbami i trollami.
A potem nasza Dzielna Drużyna zanurzyła się w Otchłanie Ciemności, aby nieść biednym potworom (i duchom)* Śmierć, Zniszczenie i Oświecenie. Klasyczny, stary jak świat scenariusz, nie? Całe szczęście, że ktoś** wreszcie pomyślał i postanowił pokazać nam w jaki sposób wygląda to wszystko z punktu widzenia przeciętnego Władcy Ciemności. Zamiast niszczyć więc niezwykle rzadką florę i faunę podziemnego świata, tym razem przyjdzie nam stanąć w jej obronie i dopilnować, żeby nasze imię zapisało się w kronikach na wieki jako najbardziej przerażające i odrażające budzące powszechną miłość i szacunek.
Pokemony to na pierwszy rzut oka kolorowa bajka dla dzieci. Z pozoru. W rzeczywistości zarówno serial, jak i gry są wypełnione naprawdę dziwnymi i przerażającymi wydarzeniami – to ustaliliśmy już ostatnio w komentarzach. W kolejnych odcinkach nowego mini-cyklu przyjrzymy się m.in. wpisom w Pokedexach i zastanowimy, dlaczego Blue tak bardzo nienawidzi Reda. Na początek jednak coś naprawdę mocnego: wojna.
Fani wstrzymali oddech, świat zamarł, a Akira przemówił: będzie nowa animowana seria Dragon Ball. I na tym w sumie ten news mógłby się skończyć, bo poza informacją o tym, że powstanie nowy serial nie wiemy prawie nic. Ale kto by się tam przejmował! W końcu liczy się, że Goku i spółka wracają na ekrany telewizorów!
Tak, tak – wiem, że za chwilę posypią się na mnie gromy, a pod wpisem będzie tona komentarzy o mojej niekompetencji. "Przecież Mortal nigdy nie wyszedł na Pegazusa!". Nie, nie wyszedł – co nie zmienia faktu, że fani (a najczęściej piraci) zabrali się swego czasu ostro do pracy i stworzyli masę tytułów udających gry z serii Mortal Kombat. Niektóre z nich były lepsze, niektóre gorsze, większość zaś reprezentowała poziom typowych średniaków – ot, można było w nie pograć, ale niczym specjalnym do konsoli nie przyciągały. Do takich tytułów zaliczyć należy również opisywany dzisiaj Mortal Kombat 3.
Nigdy jakoś nie potrafiłem przekonać się do darmowych bijatyk bazujących na uniwersum Dragon Ball. Z reguły były to pozycje co najmniej słabe, brzydkie, niezbalansowane. Kolejne edycje więc ściągałem z Internetu, instalowałem i po kilku godzinach usuwałem z dysku, przyrzekając sobie, że nigdy więcej ta gra nie wyląduje na twardym dysku mojego blaszaka. W ten sposób zakończyłem przed kilku laty swoją przygodę z M.U.G.E.N.A.M.-i i gdyby nie czysty przypadek, nigdy więcej bym pewnie do nich nie wrócił. Kilka miesięcy temu natknąłem się jednak na YouTube na fragmenty gameplayu z edycji 2011, które w niczym nie przypominały tego, co pamiętałem z poprzednich wersji. Ściągnąłem, rozpakowałem... i gram do dzisiaj.