Choć może to dziwnie zabrzmieć, po raz pierwszy w życiu wybrałem się do kina "w ciemno", nie tylko nie znając gatunku filmu na który idę, ale wręcz z trudem kojarząc jego tytuł. Spotkany przypadkiem na ulicy kolega zapytał się, czy nie wybiorę się do kina, bo ma sześć darmowych biletów, ale idą tylko trzy osoby. Bez dłuższego zastanawiania zgodziłem się - nie co dzień odwiedza się w końcu międzynarodowe festiwale filmowe. Równie przypadkowo jak zdobyłem bilet okazało się, że miałem możliwość obejrzenia prawdopodobnie najbardziej poruszającego filmu dokumentalnego ostatnich lat.
Przeglądając ostatnio Gameplay (bo pisać, niestety, nie mam zbyt wiele czasu), doszedłem do wniosku, że pojawia się tu straszliwie mało tekstów na temat zarówno nowych, jak i nieco starszych produkcji dla dzieci. Pojęcia nie mam dlaczego... Bo czy jest w końcu coś lepszego, niż solidna porcja filmów, gier i książek skierowanych do najmłodszych? Strider odpowiada kategorycznie: nie ma! I natychmiast zabiera się za zmianę powyższego stanu rzeczy, tak jak na wszystkich innych portalach, tak również i tutaj zaczynając opisywanie produktów docelowo skierowanych do grupy maksymalnie 12 +. Na pierwszy ogień idzie Teen Titans!, powstały w 2003 roku serial, tworzony pod szyldem Warner Bros. Dlaczego akurat ten? Odpowiedź jest prosta – przez sentyment i fakt, że nadal cieszy się on ogromną popularnością na polskim Cartoon Network. (Choć oficjalnym uzasadnieniem niewyemitowania w Polsce ostatniego, V sezonu Młodych Tytanów, była niska oglądalność IV serii).
Wielkimi krokami zbliża się jedna z najbardziej oczekiwanych premier growych tego roku - Batman: Arkham City. W grze przyjdzie zmierzyć nam się z wieloma przeciwnikami znanymi z kart komiksu oraz filmów, ale na ile tak naprawdę ich znamy? Czy potrafimy wymienić wszystkie wersje przeszłości Jokera? Potrafimy powiedzieć z czyjej winy powstała Poison Ivy? Który z wrogów Batmana uważał, że jest jego bratem? Nie znacie odpowiedzi na te pytania? To w takim razie zapraszam do lektury pierwszej części artykułu, w którym przeanalizujemy życiorysy najbardziej znanych i najbardziej zasłużonych czarnych charakterów Bat-uniwersum. Miłej lektury!
Joker
Dziecięciem będąc, nie mając większych możliwości dostępu do Internetu ani stosownych sklepów, posiadając za to telewizor odbierający kilka kanałów telewizyjnych, bardzo lubiłem oglądać anime (pewnie - wówczas tej nazwy jeszcze nie znałem, były to po prostu kreskówki, jak cała reszta). Nie żebym miał wtedy szczególnie wyrobiony gust - w serialach się nie przebierało i oglądało wszystko co było emitowane. Z niewiadomych mi w tamtym czasie powodów telewizja nie poprzestawała jednak na takim tylko utrudnianiu życia fanom animacji rodem z Kraju Kwitnącej Wiśni, rzucając nam więcej kłód pod nogi. Dziś, gdy jestem już nieco starszy, mogę w spokoju ponarzekać jak to źle kiedyś było z anime w polskiej telewizji... i jak niewiele się do dziś zmieniło.
W ubiegłym tygodniu wspominaliśmy biografie pierwszej grupy super-złoczyńców Bat-uniwersum, pora więc zabrać się za kolejną czwórkę, w pewnych kręgach być może nawet lepiej znaną, niż Poison Ivy, czy Bane. W dzisiejszym odcinku zapoznamy się z życiorysami Mr. Freeze'a, Two-Face'a, Riddlera oraz Penguina. Prawdziwy zbiór geniuszy! Zapraszam do lektury!
Mr. Freeze
Imię: Victor
Nazwisko: Fries
Wiek: niepotwierdzony
Cechy rozpoznawcze: charakterystyczny kombinezon, który zapewnia utrzymanie temperatury jego ciała poniżej zera
Umiejętności: wysoki iloraz inteligencji, możliwość zamrażania swoich przeciwników przy użyciu samodzielnie skonstruowanej broni kriogenicznej
Stan psychiczny: nastawienie silnie antyspołeczne, fiksacja na punkcie żony, Nory Fries
Pierwszy występ: Batman #121
Od premiery pierwszego odcinka Dragon Ball dzieli nas już ponad 26 lat. Przez 11 lat przygody Goku i spółki śledziły z zapartym tchem miliony ludzi. (A właściwie nadal śledzą, bo w zachodnich stacjach telewizyjnych do dziś bez problemu można w całkiem niezłym czasie antenowym wyłapać którąś z serii). Pomimo pewnego zawodu jakim była seria GT, wielu fanów przez lata żyło nadzieją, że Toriyama powróci jednak do stworzonego przez siebie uniwersum i doprowadzi do odrodzenia kultowego serialu. Pomimo różnie interpretowanych sygnałów, do tej pory nie ukazała się żadna nowa produkcja osadzona w świecie Dragon Ball, która sygnowana byłaby nazwiskiem słynnego autora komiksów. (Chociaż ostatnimi czasy coś się chyba ruszyło, bo w połowie przyszłego roku ukazać ma się w Japonii nowy film kinowy, tworzeniem którego podobno w całości zajmuje się Toriyama). Nic więc dziwnego, że za osamotnione, ale nadal popularne uniwersum postanowili zabrać się fani tworząc rozliczne mangi (głównie spin-offy do oryginalnych serii) i scenariusze nigdy niezrealizowanych filmów. Do niedawna stworzenie pełnoprawnego serialu animowanego przerastało możliwości amatorskich twórców, wszystko wskazuje jednak na to, że w ostatnich dniach sytuacja uległa drastycznej zmianie - 3 dni temu premierę w Sieci miał pierwszy odcinek Dragon Ball Absalon, w całości tworzony przez fana kryjącego się pod nickiem Mellavelli.
W ostatnią sobotę Wielka Brytania obchodziła małe święto: piędziesiąte urodziny najstarszego brytyjskiego serialu s-f, Doktor Who. Z tej okazji BBC wyemitowała specjalny odcinek serialu, The Day of the Doctor, który już teraz ustanowił kilka rekordów: w trakcie jego emisji Doktor Who odnotował ponad pół miliona "tweetnięć" (przy początkowej liczbie wejść 12.939 na minutę), a w samej wielkiej Brytanii obejrzało go ponad 10 milionów osób. The Day of the Doctor zakwalifikował się również do Księgi Rekordów Guinnessa jako odcinek emitowany jednocześnie w największej liczbie krajów: 23-11-2013 o godz. 20:50 można było go obejrzeć w 94 krajach i 1500 kinach. To dobra okazja, żeby serial przybliżyć tym, którzy nigdy o nim nie słyszeli (a tym, którzy Doktora Who znają, ale chcą dowiedzieć się o nim więcej, polecam artykuł Andrzeja Kaczmarczyka Doktor Kto?, opublikowany w Nowej Fantastyce, 11/2013; znajdziecie w nim m.in. subiektywną listę dziesięciu najlepszych odcinków serialu z ostatnich piędziesięciu lat).
Fani wstrzymali oddech, świat zamarł, a Akira przemówił: będzie nowa animowana seria Dragon Ball. I na tym w sumie ten news mógłby się skończyć, bo poza informacją o tym, że powstanie nowy serial nie wiemy prawie nic. Ale kto by się tam przejmował! W końcu liczy się, że Goku i spółka wracają na ekrany telewizorów!
Już w najbliższą sobotę na ekranach japońskich kin zagości Dragon Ball Z: Fukkatsu no F. Bez względu na to jaka była wasza opinia o poprzedniej produkcji Toei (na samym Gameplayu Dragon Ball Z: Battle of Gods zebrał bardzo mieszane oceny), warto uważnie przyjrzeć się najnowszej produkcji Akiry Toriyamy. Dlaczego? Ponieważ będzie to największy film w historii uniwersum. Dosłownie. Za tydzień premiera pierwszego, prawdziwie pełnometrażowego, ponad 2-godzinnego filmu z logiem DBZ.
Temat "Dragon Balla" przewijał się na Gameplayu już wielokrotnie przy najróżniejszych okazjach: w recenzjach gier, opisach ulubionych seriali, czy po prostu jako przykład tego, że "kiedyś wszystko było lepsze, a anime miały fabułę i wyrazistych bohaterów". Wszystkie artykuły skutecznie omijały jednak temat dość ciekawego projektu dwóch Francuzów pod nazwą "Dragon Ball Multiverse". Najwyższa pora nadrobić zaległości.
Spotkali się w gospodzie. Obalili parę piw i jeszcze przed końcem wieczoru potężny wojownik, mądry czarownik, pobożny kapłan i przebiegły złodziej stworzyli nierozerwalną drużynę, gotową do walki ze złem tego świata. Kto by pomyślał? Tak się składa, że parę kroków dalej faktycznie czai się zło. Mroczny władca wypełnił niedalekie wzgórze korytarzami, skarbami i trollami.
A potem nasza Dzielna Drużyna zanurzyła się w Otchłanie Ciemności, aby nieść biednym potworom (i duchom)* Śmierć, Zniszczenie i Oświecenie. Klasyczny, stary jak świat scenariusz, nie? Całe szczęście, że ktoś** wreszcie pomyślał i postanowił pokazać nam w jaki sposób wygląda to wszystko z punktu widzenia przeciętnego Władcy Ciemności. Zamiast niszczyć więc niezwykle rzadką florę i faunę podziemnego świata, tym razem przyjdzie nam stanąć w jej obronie i dopilnować, żeby nasze imię zapisało się w kronikach na wieki jako najbardziej przerażające i odrażające budzące powszechną miłość i szacunek.
Kto z Czytelników pamięta jeszcze taki tytuł jak Soldier of Fortune? Jeden, dwóch, trzech... No, możecie już opuścić łapki, za wielu to Was raczej nie ma. Jest to dość smutne, gdyż każdy, naprawdę szanujący się fan FPS-ów powinien przynajmniej tą grę kojarzyć. Swego czasu zrobiła ona wokół siebie naprawdę dużo szumu, a choć dziś nie wywołuje już takich emocji jak w dniu premiery, to nadal jest naprawdę dobrym shooterem, w którego wciąż warto zagrać.
W jednym z komentarzy sprzed kilku miesięcy zostałem poproszony o napisanie recenzji "Neon Genesis Evangelion". Dzisiaj – przynajmniej częściowo - spełniam zadość tej prośbie. Sam tekst nie będzie jednak recenzją, a raczej nieco wybiórczym spojrzeniem na serial, który w ciągu ośmiu lat obejrzałem ponad dwadzieścia razy.
Pokemony to na pierwszy rzut oka kolorowa bajka dla dzieci. Z pozoru. W rzeczywistości zarówno serial, jak i gry są wypełnione naprawdę dziwnymi i przerażającymi wydarzeniami – to ustaliliśmy już ostatnio w komentarzach. W kolejnych odcinkach nowego mini-cyklu przyjrzymy się m.in. wpisom w Pokedexach i zastanowimy, dlaczego Blue tak bardzo nienawidzi Reda. Na początek jednak coś naprawdę mocnego: wojna.
Należę do pokolenia wychowanego na konsolach 8-bitowych, hołduję więc starej zasadzie, że dobrych platformerów 2D nigdy za dużo. Dobry platformer 2D z rozwojem postaci i elementami slashera to już w ogóle spełnienie moich marzeń, dziesiątki godzin spędzonych przy konsoli/ komputerze i brak kontaktu z otoczeniem. Nic więc dziwnego, że w Shaman King: Master of Spirits zakochałem się od pierwszego wejrzenia...