Przygoda agenta Yorka, który kocha kawę, kłóci się ze swoim alter-ego, jest ścigany przez zombie i zabójcę w czerwonym płaszczu to jedna z najciekawszych gier ostatnich lat. A nawet wspaniały przykład na to jak zbudować wielką wizję niewielkimi środkami.
Zaczyna się od brutalnego zabójstwa, a potem napięcie już tylko rośnie. Tytuł jaki przygotował nam niejaki Swery65 zaskakuje już od początku, szybko zmieniając profil z klona Resident Evil 4 na coś znacznie więcej. Rozgrywką gra przypomina nie mniej, nie więcej, a RPGa akcji. Miasto z NPCami służy nam za duży HUB, a miejsca zainfekowane przez zombie to swojego rodzaju dungeony.
Poruszając się z widokiem znad ramienia zbieramy wskazówki, walczymy, zdobywamy nowe przedmioty… i sporo rozmawiamy. Bohater musi dbać w czasie swych wojaży o schludny wygląd, poziom zmęczenia i głodu, ale wbrew pozorom nie jest to irytujące. Do dyspozycji mamy również samochód i sama koncepcja przypomina bardzo to, czym oryginalnie miał być Alan Wake. Otwarty świat pełen horroru. Tyle, że i to było zbyt proste.
Lubię się bać przed komputerem. Wiedzą to wszyscy, którzy przeczytali mój tekst o schodach i zobaczyli, w jaki sposób budowałem sobie dogodne warunki do grania w Amnesię. Jakiś czas temu pół internetu miało drżącą z przerażenia mentalną erekcję na punkcie darmowej gierki nazwanej po prostu Slender. Byłem świadomy tej mody, ale postanowiłem temat olać. Jak się okazało - słusznie zrobiłem, bo dzięki temu komercyjna, płatna i zdecydowanie bardziej dopracowana wersja Slendera mogła mnie wziąć z zaskoczenia. A przecież wiedziałem, czego się spodziewać! Slender: The Arrival nie bierze jeńców. Bądźcie ostrzeżeni wszyscy, którzy zechcecie zmierzyć się z tą przygodą.
Seryjni mordercy to temat zawsze chodliwy dla filmowców. Wszelkiej maści psychopaci już od dawna towarzyszą nam na ekranach kin oraz w serialach. Zaś ten rok zapowiada się niezwykle ciekawie dzięki dwóm serialowym premierom skupiających się na kultowych postaciach. Mowa tutaj o "Bates Motel" (Norman Bates) oraz "Hannibalu" (dr Hannibal Lecter). Jednak to nie ich boje się najbardziej.
Dzisiaj do kin wchodzi remake kultowego horroru "Evil Dead". Oryginał zasłynął przede wszystkim niesamowitym klimatem i scenami gore, a także czarnym humorem. Tymczasem nowa wersja jest (jak pisze jeden z krytyków filmowych) "filmem tak NIEPRAWDOPODOBNIE BRUTALNYM, że zdezorientowana publika multipleksu szuka odreagowania (czyt. śmiechu), gdzie tylko jest go w stanie znaleźć, najczęściej tam gdzie w ogóle go nie ma. Tym bardziej, że jest to film na wskroś poważny i włażący głęboko pod skórę gatunku."
Myślałem, że w branży gier widziałem już wszystko, że już nic mnie nie zaskoczy – skłonny nawet byłem obwieszczać wraz z Fukyamą „koniec historii”. Razem z Japońskim naukowcem mamy wspólny mianownik. Nasze stetryczałe tezy najlepiej grzecznie wziąć za mordę i wywalić do kosza, bo zwykle są one góralską „trzecią prawdą”. Nurkującym lotem Spitfire’a przechodzę do meritum zdradzając co wzruszyło ten „beton”.
Skuszony ostatnio świetną promocją na pudełkową Penumbrę nie mogłem sobie odmówić pięknego wydania w „platynie” i kilkunastogodzinnego, niesamowicie ciekawego gameplayu okraszonego klimatem horroru przez duże „H”. To nie F.E.A.R., gdzie siekamy i smażymy, strzelamy i skaczemy – tu przede wszystkim będziemy zła unikać za wszelką cenę, a naszą jedyną bronią będą szare komórki i dużo sił w nogach. Gotowi na krótką i intensywną przechadzkę po opuszczonych kompleksach Antarktydy?
Nie będę oryginalny mówiąc, iż Dead Space 3 mocno wyewoluował, gubiąc gdzieś człon „horror”. Jeśli dla kogoś bardzo istotne było to, iż w pierwszej części człapaliśmy jako nic niemówiący inżynier Izaak Clarke, a w międzyczasie drapanie, chrupanie i inne dzięki dobiegające z szybów wentylacyjnych powodowały palpitację serca – OK, można powiedzieć, że „trójka” jest sporym rozczarowaniem. Ja z pewnością nie należałem do tej grupy – przynajmniej do zagrania w recenzowaną produkcję. Jasne, niezwykle ważny był klimat zaszczucia: to, że nikt nie przyjdzie Ci z odsieczą w razie kłopotów, że dryfująca w kosmosie Ishimura jest kompletnie osamotniona, próżno szukać pomocy. Nastrój grał na emocjach, a zabawa światłami, cieniami i innymi trickami znanymi z klasyków tego gatunku stały się najmocniejszą kartą w talii Visceral Games. Oszukiwać ani mydlić oczu chyba nikt nie zamierza – „trójka” to nie to samo co „jedynka”. Nie uświadczymy wspomnianych reżyserskich sztuczek, kiedy zapuszczając się w nie w tą stronę, którą wskazuje magiczna linia z dłoni bohatera, zza zabarykadowanego przejścia słychać niepokojące trzaski czy piski pokrak. DS3 przestał działać na wyobraźnię i głównie nad tym ubolewam.
W recenzji pierwszej części Dead Space’a nie mogłem opędzić się od zachwycania dzieła EA Readwood Shores (teraz Visceral Games). Wreszcie dostałem coś, co idealnie wpasowało się w moją lukę – ciężkie i przytłaczające strzelanie do potworów w kosmosie. Szkoda, że „dwójka” nie dała mi poczucia, że to właśnie na ten tytuł czekałem 3 lata i że to on zasługuje na te wszystkie medale oraz odznaczenia. Mimo to DS2 zaserwowało mi solidną dawkę strzelania, już nieco mniej ciarów na plecach, lecz ciągle z pazurem i charakternymi lokacjami. To nadal bardzo dobra produkcja!
Nie mam w zwyczaju serwowania Wam krótkich notek, opartych o newsy w portalach branżowych. Jednak dzisiejszy dzień jest wyjątkowy. Oto bowiem, jeszcze na ten rok, zapowiedziano pierwszy horror powstający na najnowszym, „epickim” silniku – Unreal Engine 4. (Nie)stety – tylko dla posiadaczy pecetów. Ale uż 20 lutego PS Meeting, więc wydaje mi się, że next-geny są już na ostatniej prostej…
Tytuł dzieła Zombie Studios, twórców takich gier jak m.in. Special Forces: Team X czy też Blacklight Retribution, to Daylight. Producenci nowego engine’u graficznego niejednokrotnie chwalili się, że „czwórka” będzie bezkonkurencyjna pod względem tworzenia cieni i zabawy światłem, więc nie dziwi fakt, iż na gatunek, jaki reprezentować będzie Daylight, zdecydowano się na survival-horror.
Przed Wami kolejna podróż w czasy monitorów CRT, beżowych komputerów i pikseli wielkości pięści. Miały owe czasy swój urok, chociaż nie tęsknie za nimi na tyle, by postawić obok swojego czarnego potworka stację roboczą o porażającej mocy procesora Pentium MMX i 32MB RAMu. Nic za to nie stoi na przeszkodzie, by przypomnieć sobie "kilka" starych, ale jarych tytułów, a pomóc mi w tym może GOG.com z klasykami działającymi na najnowszych systemach operacyjnych. Dzisiaj za to pełnokrwisty (w dosłownym znaczeniu) FPS od wciąż żywego Monolith Productions (twórców m.in. serii F.E.A.R.): Blood.